W bilansie prezydentury Lecha Kaczyńskiego trudno znaleźć jakieś przełomowe osiągnięcia w polityce zagranicznej, cenne, zmieniające Polskę inicjatywy ustawodawcze czy też tworzenie pozytywnej energii społecznej – te rezultaty Polacy oceniali racjonalnie, jeszcze przed emocjami związanymi z katastrofą, na poziomie dwudziestu kilku procent poparcia. Lech Kaczyński został w 2005 r. prezydentem z woli brata i dla realizowania linii politycznej PiS.
Jeśli teraz pozytywną opinię o okresie prezydentury Lecha Kaczyńskiego ma ponad 50 proc. respondentów sondaży, to już nie chodzi o realne dokonania, które się przecież nie zmieniły, ale o czysto mityczny wymiar „prawej” postawy prezydenta, naturalne współczucie i żal, odruch wycofania sprzeciwu wobec kogoś, kto już nie żyje i na sprawy kraju nigdy wpływu mieć nie będzie. To jest świadectwo przeniesienia w świadomości społecznej osoby zmarłego prezydenta ze świata aktualnej polityki do innego wymiaru, już pozapolitycznego.
Jest jednak oczywista pokusa, wręcz okazja, by ten mitologiczny wymiar podkręcić, wprost zaaplikować do czystej polityki i wykorzystać w kampanii wyborczej. Prezydentura ta dzisiaj ma być ponownie znakiem IV RP, jako wiano dające szansę na restaurację ideologii i praktyki z lat 2005–2007. Wszak rząd Jarosława Kaczyńskiego, według jego brata, o czym wielokrotnie wspominał, był najlepszym polskim rządem w historii. Niemal cała działalność zmarłego prezydenta była nastawiona najpierw na bezkrytyczne wspieranie gabinetu Kaczyńskiego, a potem na bezkompromisowe zwalczanie rządu jego następców. Nie da się odseparować Lecha Kaczyńskiego od polityki jego brata premiera, Zbigniewa Ziobry, od CBA, a nawet Romana Giertycha i Andrzeja Leppera. To była ideologia IV RP wraz z jej realizacją, którą prezydent autoryzował i akceptował.