Na dźwięk słowa „wspólnota” rewolweru nie odbezpieczam, ale mam bardzo mieszane uczucia. Wspólnota, tak jak solidarność, to są wartości społeczne, mobilizują w obliczu zagrożenia. Ale to nie są wartości wprost demokratyczne, a te w czasie pokoju są najważniejsze. Kłopot ze wspólnotą polega na tym, że zwykle zamyka się ona w sobie i najeża na tych, których ze wspólnoty wyłącza, co może być zarzewiem poważnych tarć społecznych.
W modę weszło u nas ostatnio mówienie o wspólnocie narodowej. Z upodobaniem używają tego pojęcia zwłaszcza przedstawiciele nurtów prawicowych i Kościoła, ale nie ma chyba polityka, który by nie deklarował czegoś w imię Polaków. A przecież w wolnej i demokratycznej Polsce, w jakiej żyjemy od ponad dwudziestu już lat, polityk powinien pamiętać, że Polska jest krajem nie tylko Polaków, ale także wielu mieszkających w Rzeczpospolitej mniejszości.
Wskutek nieustannego powtarzania w mediach fraz „wspólnota narodowa”, „Polacy”, powstaje wrażenie, że obywatele polscy niebędący etnicznymi Polakami po prostu się nie liczą. Utrwalił się też stereotyp, że Polacy to tylko katolicy. W demokracjach zachodnich mówi się o narodzie politycznym, akcentuje się lojalność wobec prawa i instytucji politycznych, a nie pochodzenie etniczne czy wyznaniowe. To jest prawdopodobnie kierunek ewolucji społeczeństw typu zachodniego. W tym sensie kult wspólnoty narodowej jest anachronizmem.
Naród doczesny, Bóg ostateczny
Termin „wspólnota narodowa” ma swoją historię polityczną. Trudno zapomnieć, że tego określenia chętnie używała przed wojną radykalna faszyzująca prawica.
Ale i dziś w mediach i polityce odzywają się czasem głosy jakby z późnych lat 30., kiedy o rząd dusz walczył z sanacją obóz narodowych radykałów, mącący Polakom w głowach i sumieniach wizją „katolickiego państwa narodu polskiego”.