Sandomierz (26 tys. mieszkańców) liczy rany. Brzeg po prawej stronie Wisły wciąż przesunięty aż za horyzont, po zatopionych ulicach pływają motorówki. Nic nie wydaje się tu realne. Potężna, wyrwana z korzeniami wierzba, leżąca na wodzie jak wyspa, złamany dach na domu, którego już nie ma, wystający z wody znak zakazu postoju. Burmistrz Jerzy Borowski (60 lat) zręcznie przeskakuje sterty worków z piaskiem. Leżą na wale chroniącym hutę szkła i domy. Przed chwilą, kiedy przejeżdżał autem pod taśmami zamykającymi wjazd na zalany teren, zagadnął do młodego policjanta, którego rzucili na powódź z innego miasta: – Jestem tu burmistrzem, proszę o łagodny wymiar kary.
Przeciw fali
Nawet przeciwnicy burmistrza, a w mieście ich nie brakuje, przyznają, że podczas powodzi się sprawdził. Od rana do późnej nocy nieustannie w akcji. Był na wałach, był w sztabie, załatwiał noclegi dla ewakuowanych, pilnował, aby dostawali jeść i pić, organizował wolontariuszy.
Teraz woda opada – wolno, z szybkością około 3 cm na godzinę – i widać ogrom zniszczeń. – Jak fala całkiem zejdzie, trzeba błyskawicznie przejrzeć wały, co się da naprawić, bo jest prawo serii, może ruszyć trzecia fala. Kolejnego ataku żywiołu obrońcy huty szkła mogą już nie powstrzymać, woda zatopi nie tylko zakład, ale i osiedle mieszkaniowe. Huta to potentat na skalę Sandomierza, daje pracę 2 tys. ludzi i płaci podatki, które są największą pozycją w budżecie miasta. Zagraniczni właściciele (wchodzi w skład międzynarodowego konsorcjum Pilkington) fabrykę dobrze ubezpieczyli. – Był już komunikat, że jak zakładu nie utrzymamy, to wezmą odszkodowanie i przeniosą go na Ukrainę, ale już bez nas – mówi jeden z pracowników huty.