Powiedział, że wszystkie ustawy sejmowe dotyczące spraw sumienia (chodziło pewnie o in vitro, aborcję, a może i prawa homoseksualistów) powinny być w Sejmie głosowane nie zwykłą większością głosów, ale większością trzech piątych. Wypowiedź ta przeszła ogólnie niezauważona, być może we wrzawie kampanijnej bijatyki po prostu umknęła, a przecież to kuriozum. Bądź co bądź wicepremier rządu, aspirujący do stanowiska głowy państwa, uznaje za właściwe rozstrzygać za nas wszystko to, co mieści się w najbardziej osobistej i intymnej sferze naszego życia. Przez głosowanie? Ani jedna druga, ani trzy piąte, ani siedem ósmych posłów nie jest mi potrzebne do podejmowania decyzji w istotnych dla mnie sprawach. I jestem pewny, że ogromna większość uważa tak samo. I to nie większość w Sejmie, tylko większość ludzi w Polsce.
„Mówienie wierutnych bzdur, aczkolwiek w zwykłym towarzystwie nie przydaje splendoru, jest z natury uznanym sposobem zapewnienia stałości przywództwa i trwałości opinii” – przepisuję to zdanie Waltera Bagehota (z 1852 r.), bo wynika z niego, że już 150 lat temu Jarosław Kaczyński śnił się filozofom. Nam się on nie śni. Nam się już dawno objawił jako przewodniczący PiS, który kilka dni temu powiedział w Łodzi, że „PiS chce nie polityki dla bogatych, tylko bogactwa dla wszystkich”. Słowem: prawo, sprawiedliwość i wszyscy bogaci leżymy sobie milionami na plażach Morza Śródziemnego, co prezes Kaczyński też nam wskazał jako najlepszy sposób wypoczynku. To się kiedyś nazywało utopią, a w XX w. nastąpiła próba wcielenia utopii w życie. Był to – jak wszyscy wiemy – bolszewizm.