Każdy, kto wybrzydzał na poziom zakończonych niedawno piłkarskich mistrzostw świata, powinien w ramach pokuty obejrzeć mecz 2. rundy eliminacji Ligi Mistrzów Lech Poznań – Inter Baku. Po wyjazdowym zwycięstwie w pierwszym spotkaniu 1:0 rewanż miał być formalnością, a tymczasem stał się dla piłkarzy mistrza Polski drogą przez mękę - tylko szczęściu zawdzięczają oni awans do kolejnej rundy. Bramkarz Krzysztof Kotorowski, który w niekończącej się serii rzutów karnych najpierw sam trafił, a chwilę potem obronił uderzenie swojego vis-a-vis przyznał z rozbrajającą szczerością, że trzeba dziękować losowi, gdyż strzelania jedenastek na co dzień nie trenuje, bo i po co.
Obowiązujące od ubiegłego roku nowe zasady eliminacji (w myśl których przedstawiciele najmocniejszych europejskich lig biją się o awans między sobą, a średniacy, w typie Lecha, trafiają na zespoły ze swojej półki) spowodowały, że Liga Mistrzów przestała uchodzić wyłącznie za rozrywkę silnych i bogatych. Polski kibic miał prawo wierzyć, że po reformie wreszcie się uda i lizaka nie trzeba już będzie oglądać przez szybę. Tymczasem w zeszłym sezonie Wisła Kraków poległa w starciu z estońską Levadią Tallin, teraz Lecha o drżenie przyprawił Inter Baku.
W obu przypadkach jak na dłoni było widać, że piłkarze z polskich zespołów nie są jeszcze przygotowani do sezonu. Trenerzy nie mają jednak wyjścia – wiedzą, że jeśli za bardzo pospieszą się z budowaniem u swoich podopiecznych formy, to zadyszka może przyjść za wcześnie, zanim krajowe rozgrywki rozkręcą się na dobre. Ryzykują więc i do boju przeciw niedocenianym rywalom z Tallina czy Baku rzucają zespoły rozlazłe i apatyczne, licząc, że jakoś to będzie. Raz się udaje, a raz nie. Oczy ku niebu trzeba wznosić zawsze.