Janina Paradowska: – Mówi pani: ja bez Lanckorony nie istnieję.
Zofia Oszacka: – To prawda, zrosłyśmy się. Ta wspólna przygoda trwa już ponad 20 lat, od czasu, kiedy moi rodzice kupili tutaj dom. Mieszkałam wtedy w Stanach Zjednoczonych na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie zafascynowały mnie miasteczka Nowej Anglii, zachwycające zarówno wiktoriańską architekturą, jak i samoorganizacją mieszkańców. Kiedy po 1989 r. wróciłam do Polski, ta wizja wiktoriańskiego miasteczka nałożyła mi się na Lanckoronę i stwierdziłam, że to jest coś pięknego, że takie miasteczka widzi się we Włoszech, w Toskanii.
Patrzyłam na tę biedną, zapuszczoną miejscowość, ale jednocześnie wyobrażałam sobie, że gdyby tu posadzić kwiaty, coś tam wyczyścić, odmalować, to przecież można sprawić, aby stała się znowu piękna. Już w latach 20. ubiegłego wieku Lanckorona przeżywała swój złoty okres, było tu 14 pensjonatów z francuskimi kucharzami, odbywały się dancingi, gości dorożkami dowożono ze stacji Kalwaria Zebrzydowska. To było letnisko pełną gębą.
Potem zostały tylko dwa pensjonaty. Tadeusz i Zamek…
I w nich właśnie zamrożony został duch tego miasteczka. Zaczęłam od tego, że wspólnie z grupą znajomych reaktywowaliśmy Towarzystwo Przyjaciół Lanckorony, stworzone wprawdzie już w 1965 r., ale praktycznie niedziałające. We wczesnych latach 90. zapotrzebowanie na działalność obywatelską było wielkie i z tego skorzystaliśmy. Wtedy powstał „Kurier Lanckoroński”, nasza gazeta funkcjonująca do dziś staraniem Kazimierza Wiśniaka. Pojawiły też się pierwsze fundusze wspierające działalność lokalną.