Kraj

Taka cicha katastrofa

Rozmowa z Zofią Oszacką, wójtem gminy Lanckorona

Paweł Ulatowski / Materiały prywatne
Sądzę, że na terenach dotkniętych powodzią czy osuwiskami wszyscy odczuwają strach. Nigdy nie bałam się deszczu ani burzy, a teraz się boję, bo niby pada zwykły deszcz, a nagle robi się tragedia - mówi Zofia Oszacka.

Janina Paradowska: – Mówi pani: ja bez Lanckorony nie istnieję.

Zofia Oszacka: – To prawda, zrosłyśmy się. Ta wspólna przygoda trwa już ponad 20 lat, od czasu, kiedy moi rodzice kupili tutaj dom. Mieszkałam wtedy w Stanach Zjednoczonych na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie zafascynowały mnie miasteczka Nowej Anglii, zachwycające zarówno wiktoriańską architekturą, jak i samoorganizacją mieszkańców. Kiedy po 1989 r. wróciłam do Polski, ta wizja wiktoriańskiego miasteczka nałożyła mi się na Lanckoronę i stwierdziłam, że to jest coś pięknego, że takie miasteczka widzi się we Włoszech, w Toskanii.

Patrzyłam na tę biedną, zapuszczoną miejscowość, ale jednocześnie wyobrażałam sobie, że gdyby tu posadzić kwiaty, coś tam wyczyścić, odmalować, to przecież można sprawić, aby stała się znowu piękna. Już w latach 20. ubiegłego wieku Lanckorona przeżywała swój złoty okres, było tu 14 pensjonatów z francuskimi kucharzami, odbywały się dancingi, gości dorożkami dowożono ze stacji Kalwaria Zebrzydowska. To było letnisko pełną gębą.

Potem zostały tylko dwa pensjonaty. Tadeusz i Zamek…

I w nich właśnie zamrożony został duch tego miasteczka. Zaczęłam od tego, że wspólnie z grupą znajomych reaktywowaliśmy Towarzystwo Przyjaciół Lanckorony, stworzone wprawdzie już w 1965 r., ale praktycznie niedziałające. We wczesnych latach 90. zapotrzebowanie na działalność obywatelską było wielkie i z tego skorzystaliśmy. Wtedy powstał „Kurier Lanckoroński”, nasza gazeta funkcjonująca do dziś staraniem Kazimierza Wiśniaka. Pojawiły też się pierwsze fundusze wspierające działalność lokalną. Najpierw amerykańskie. Nie mieliśmy pieniędzy na wielkie projekty, ale wystarczało na odnowę rzeźb cmentarnych czy płyt nagrobnych w kościele. Coś zaczęło się dziać.

Jaka miała być ta pani Lanckorona?

Dziś niesłychanie modna jest Toskania i myślę, że marzyłam właśnie o czymś na kształt toskańskiego miasteczka. Polacy jeżdżą tam tysiącami, a my tutaj mamy podobnie, a może jeszcze ładniej. Uważam, że Lanckorona może być sposobem na życie, może być stylem życia, ale nigdy nie będzie w tak zwanym mainstreamie. Tutaj idealnie sprawdza się to, co lansuje międzynarodowy ruch slow, czyli powolne smakowanie życia, cieszenie się każdą chwilą, dostrzeganie rzeczy, których w mieście się nie widzi. To jest na przykład możliwość uprawiania warzyw w  ogródku, wspólnego biesiadowania z przyjaciółmi. Tu jest spokój inspirujący do cieszenia się normalnym życiem.

Ilu mieszkańców podziela pani sposób widzenia Lanckorony?

Myślę, że to mieszkańcy, którzy w 95 proc. żyją tu z dziada pradziada, nadają ton. To oni uprawiają warzywa i gotują wspólnie. Coraz rzadszy jest w Polsce zwyczaj siedzenia na przyzbie, a tu on jest. Gdy idzie się uliczkami, można zobaczyć niesłychane sceny, dlatego Lanckorona jest takim magnesem dla fotografów. Wczoraj zobaczyłam taką: ludzie siedzą sobie przed domkami na stołeczkach i rozmawiają, omawiają jakieś wydarzenia z miejscowego rynku, a nad nimi leniwie leży na parapecie zewnętrznym zupełnie zrelaksowany, rozluźniony kot. Malarskie ujęcie. Mamy corocznie taką imprezę Pracownia Muz, są to międzynarodowe warsztaty gitarowe. Gra się w różnych miejscach, także w tych małych drewnianych domkach i takie sceny zyskują jeszcze podkład muzyczny, co sprawia wrażenie wręcz nierealne, tak jakby ktoś specjalnie zaprojektował scenografię.

Nagle 17 maja pod tym prawie sielankowym światem rozstąpiła się ziemia.

Od tego czasu już nic nie jest takie, jak było. W dniach 15–16 maja, a były to także moje imieniny, byłam w Zakopanem na seminarium prof. Jerzego Hausnera. W Zakopanem padał śnieg, a ja miałam jakieś dziwne przeczucie i taką natrętną myśl, aby już wracać do Lanckorony. 16 maja zadzwonił komendant straży pożarnej – wracaj powolutku, bo mamy lokalne podtopienia. Przyjechałam i rzeczywiście były podtopienia w Izdebniku, Jastrzębiu, to sołectwa w gminie, a więc rutynowo przygotowaliśmy worki z piaskiem, bo w tych miejscach zawsze mamy podtopienia.

Następnego dnia, w poniedziałek 17 maja, dostałam pierwszy sygnał, że na Podchybiu, to też jedno z sołectw, w warsztacie pana Koska pękła ściana. Maria Turek, która jest w Urzędzie Gminy doświadczonym specjalistą budowlańcem, spojrzała na mnie i powiedziała: to nie jest dobra wiadomość. O godzinie 3 w nocy dostałam telefon ze straży pożarnej, że pękają domy w Łaśnicy. To, co zobaczyłam, gdy tam dotarłam, było wręcz nierealne. Nikt z nas z niczym takim wcześniej się nie spotkał – to były masowo pękające domy. One jeszcze stały, ale pękały, słupy telefoniczne tańczyły, droga szła sobie prosto, a nagle przesunęła się, w jednym miejscu się kończyła, w innym zaczynała.

I tak kursowałam między Podchybiem a Łaśnicą, gdzie dom pana Koska już zaczął się osuwać, jeździłam, a asfalt się podnosił, falował. W ciągu dwóch godzin fałdy na nim zmieniały się zupełnie, zniszczenia były coraz większe. Dziś myślę sobie, że to były jakieś surrealistyczne sytuacje.

Domy spadały z góry?

Pamiętam, że gdy po piątej rano, po pierwszym objeździe, dotarłam do domu, usiadłam przy komputerze i zaczęłam rozsyłać e-maile opisujące, co się stało. Zachowałam się trochę jak ci turyści – ptaki przelotne, które przylatują, oglądają, podziwiają albo nie i wywożą wspomnienia. Słałam te e-maile do wszystkich mediów, czując nieprzepartą wolę opowiedzenia o tym, co się dzieje. Być może dzięki temu pomoc dla Lanckorony była tak spontaniczna, ale wówczas o tym nie myślałam. Wyobraźni brakowało, bo działy się rzeczy zupełnie dziwne. Normalnie, gdy pada deszcz, korytkami wzdłuż drogi płynie woda i nagle w Łaśnicy widzę, że deszcz pada, a korytka są zupełnie suche, woda nimi nie płynęła, ona płynęła gdzieś pod powierzchnią i powodowała poślizg, domy zjeżdżały.

Są jednak procedury, które trzeba było uruchomić, powołać sztab kryzysowy, rozdzielić zadania, aby każdy wiedział, za co odpowiada, gdyż potrzebna była ewakuacja mieszkańców, zapewnienie im dachu nad głową, wywiezienie z domów tego, co dało się uratować. Wszystko to działo się jak na zwolnionym filmie. Gdy jest powódź, woda wali i trzeba szybko uciekać, jest ruch, gwar. A tu nie: pękało i osuwało się powoli, prawie w ciszy. I tylko krajobraz się zmieniał, odwracasz się na chwilę i patrzysz, a on jest już inny.

Pierwszy raz przeżyłam taki dramat, klęskę żywiołową dokonującą się prawie w absolutnej ciszy. Miałam znakomitą pomoc, ani na moment nie opuścił mnie młodszy brygadier Paweł Kwarciak, komendant Państwowej Straży Pożarnej w Wadowicach, mimo że dantejskie sceny działy się w całym powiecie, coraz bardziej zagrożone były wały na Wiśle. „Wyróżniało” nas wówczas to, że inni mieli powódź, czyli rzecz wcześniej znaną, a my osuwiska, czyli coś, czego nikt wcześniej nie przerabiał. Potem było ich więcej. I trzeba było natychmiast wymyślać różne doraźne rozwiązania, budowę opasek nad domami, aby woda jednak zaczęła spływać do tych korytek przy drogach. Pamiętam tę ulgę, gdy po raz pierwszy zobaczyłam, że woda spływa tak, jak powinna.

 

Słyszy pani narzekania na opóźnione akcje ratunkowe, na źle zorganizowaną pomoc?

Słyszę i tej opinii nie podzielam. Od początku pomoc była znakomita.

Może dlatego, że to Lanckorona? Premier był u pani aż dwa razy. Miała pani specjalną pozycję.

Nie tylko tu był dwukrotnie. A moja „specjalna” pozycja wynikała głównie z tego, że doświadczyliśmy jako pierwsi zjawiska, że nagle pęka i zjeżdża po zboczu ponad 30 domów, drogi zmieniają swój bieg i nikt nie wie, co robić. Nie było paniki, raczej wielkie niedowierzanie, że coś takiego się dzieje na naszych oczach, a potem wielka solidarność i wreszcie uświadomienie sobie strat i tego, co trzeba zrobić.

Postanowiła pani wybudować ludziom nowe domy.

Wymyśliliśmy to wspólnie z wojewodą Stanisławem Kracikiem, który jest byłym samorządowcem, i właściwie możemy porozumiewać się takim samorządowym szyfrem. Ja mówię – domy? a on – działki Skarbu Państwa? ja – tak, on – no to budujemy. I tak od tych szyfrów zaczynając, opracowaliśmy w Lanckoronie program budowy nowych osiedli, na dodatek kardynał Stanisław Dziwisz przekazał nam grunt, jednen z najpiękniejszych obszarów w gminie. Tych działek szukaliśmy zresztą długo, aby były na przyszłość bezpieczne. Będziemy mieli w sumie trzy nowe osiedla, jedno w Izdebniku nazywać się będzie Jarzębinowe Ogrody, dwa powstaną w Lanckoronie.

Stwierdziłam, że w grę nie wchodzą żadne tymczasowe prowizoryczne rozwiązania. Lanckorona jest taką perłą, że to nieszczęście trzeba wykorzystać tak, aby wprowadzić tu atrakcyjną architekturę, która wzbogaci to, co jest. Była oczywiście pokusa szybkiego załatwienia sprawy i postawienia kontenerów czy gotowych domków, ale powiedzieliśmy sobie, że nie ma zgody. Nasze nieszczęście staje się częścią całego lanckorońskiego dziedzictwa i tak jak niegdyś po wielkim pożarze odbudowano miasto tak, że swoim centrum, rynkiem z w miarę jednolitą zabudową urzeka do dziś, tak chcę, aby i tym razem coś ważnego i dobrego zrobić. W przyszłym roku ludzie muszą już mieszkać w nowych domach.

Boi się pani, gdy zaczyna padać deszcz?

Sądzę, że na terenach dotkniętych powodzią czy osuwiskami wszyscy odczuwają strach. Nigdy nie bałam się deszczu ani burzy, a teraz się boję, bo niby pada zwykły deszcz, a nagle robi się tragedia. Tego wcześniej nie było. W Łaśnicy woda, aby dostać się do złoża łupkowego, które zmieniło się w maź i sprawiło, że domy zjechały, dotarła na głębokość 14 m, podczas gdy normalnie dociera na 4 m! Teraz oczywiście naukowcy to wszystko potrafią objaśnić, ale jak objaśnić ludziom, że dzieje się coś, co właściwie nie miało prawa się stać? Jak mają się nie bać?

Co będzie z terenami osuwiska, te przekrzywione, popękane domy zostaną?

To też kwestia zaprojektowania przyszłości Lanckorony. Problem, co zrobić z terenami zdegradowanymi, był istotny. Te popękane puste domy grożą nowymi nieszczęściami, nie wiadomo, kto je nielegalnie zajmie, teren nie będzie przecież nieustannie pilnowany. Wymyśliłam więc, że ci, którzy dostaną nowe działki, stare domy przekażą gminie, wówczas my na swój koszt wyburzymy je i możemy stworzyć jakąś atrakcyjną przestrzeń publiczną.

Osuwisko jako atrakcyjna przestrzeń publiczna? Brzmi ciekawie.

Tak to sobie nazwałam. Na tych terenach nigdy nie będzie można niczego zbudować. Na Podchybiu zabudowa była bardzo rzadka, a miejsce jest wyjątkowe pod względem przyrodniczym i widokowym, można więc urządzić tam park geologiczny. Taką ścieżkę edukacyjną dla młodzieży. Można pokazać, jak ziemia pracuje, jak wyglądają jej przekroje. W Łaśnicy, gdzie jest bardzo gęsta zabudowa, skąd ludzie nie chcą się zresztą do dziś wyprowadzać – mimo decyzji nadzoru budowlanego – bo nadal uprawiają swoje piękne ogródki kwiatowe, a popękane domy jeszcze stoją, można urządzić Ogrody Łaśnickie. Po wyburzeniu zabudowań gmina, za symboliczną złotówkę, przekazałaby w nich mieszkańcom ziemię na ogródki działkowe. W ten sposób można zachować te hortensje i róże, a altankowe życie mogłoby się toczyć. Takie są moje pomysły. Czyli odbudowa w innym miejscu, przy jednoczesnej rewitalizacji obszarów zdegradowanych.

To może być niezła turystyczna atrakcja.

Mam jednak również inny cel. Za wszelką cenę chcemy zatrzymać ludzi, którzy dziś nie mogą wrócić do siebie. Nie chcę, aby stąd wyjeżdżali. Rozmawiamy wyłącznie o Lanckoronie, a przecież w skład gminy wchodzi pięć sołectw, które są różne, bogatsze, biedniejsze, ale łączy je to, że wszędzie postawiono na edukację. Każde sołectwo ma własny zespół szkół, co oznacza, że do ukończenia gimnazjum nie trzeba stąd wyjeżdżać, żyje się i wychowuje w swoim środowisku. To jest kosztowne, gmina dopłaca, ale uważamy, że niezwykle ważna jest integracja środowiskowa, na tyle silne zakorzenienie, aby nawet po studiach młodzi ludzie chcieli tu wrócić. Realizujemy teraz we współpracy w prof. Jerzym Hausnerem projekt o nazwie Archiwum Lanckorońskie polegający na tym, że młodzież spisuje i nagrywa wspomnienia babć i dziadków, także rodziców.

Chcemy je zachować, bo taka zwyczajna tradycja małych ojczyzn jest jednym z ważnych źródeł integracji. To musi towarzyszyć rozwojowi infrastruktury. Potrzebny nam jest w Lanckoronie dobry ośrodek konferencyjny, atrakcyjne spa, bo takie są dziś wymagania turystów, ale potrzebni są nam młodzi ludzie, którzy będą tu żyć. Będą żyć w unikalnym miejscu i stylu, dzięki któremu i ja bez Lanckorony nie istnieję.

Polityka 37.2010 (2773) z dnia 11.09.2010; Kraj; s. 23
Oryginalny tytuł tekstu: "Taka cicha katastrofa"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną