Dramat łódzki i wydarzenia, które po nim nastąpiły, pokazały jeszcze raz dobitnie, o jaką stawkę toczy się gra. Kiedy co bardziej zagorzali prawicowi publicyści piszą dzisiaj o konieczności stworzenia alternatywnej Polski w Polsce, państwa w państwie, z własnymi instytucjami, szkołami, mediami, nagrodami i normami, to widać, że może wygrać jedna Polska lub druga, a przegrana musi odejść.
Załóżmy zatem, że odchodzi Kaczyński. Wszystko jakoś nagle normalnieje, wycisza się, czego doświadczaliśmy w okresie, gdy prezes PiS po 10 kwietnia obwieścił zakończenie wojny polsko-polskiej. Ale normalnieje też na inny sposób: w jakimś sensie przestaje być ważne, kto akurat rządzi, kto po kim lub przed kim. Raz w jedną stronę, potem w drugą, ale bez wariactw, w ramach pewnej konwencji różnic i koniunktury, tak gospodarczej, jak i ideowej. I nie trzeba już na siłę kochać partii-matki, Platformy, która ma przecież swoje za uszami.
Podobnie jak dzieje się w doświadczonych demokracjach, gdzie między następującymi po sobie ekipami i politykami jest więcej zbieżności niż różnic. Polityka przestaje wzniecać wysokie emocje, zaczyna upodabniać się do teatru, w którym role są rozpisane, a sztuka przypomina komediodramat – może bez happy endu, bo po prostu nigdy się nie kończy – który trafia w średnie gusta publiczności. A ona ma też poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności następujących po sobie scen. Europejskie partie nie różnią się od siebie diametralnie nie dlatego, że tak się umówiły, że nie chce im się wymyślać nowych ideologii i rewolucyjnych trendów, ale dlatego, że po wieloletnich eksperymentach i badaniu ekstremów skurczyło się spektrum rozsądnych rozwiązań dla kraju.
Gdyby tak dzisiaj w Polsce było, gdyby było dość obojętne, czy rządzi Tusk, czy ktoś inny, na przykład Napieralski lub Pawlak, osobno czy razem – to oceny każdego z nich mieściłyby się we wspólnym mianowniku politycznym, przynależałyby do tego samego komediodramatu. Wtedy rotacja kolejnych ekip przy władzy jest naturalnym płodozmianem i układa się w cykle: trochę bardziej na prawo lub trochę bardziej na lewo. Wówczas być może wyborcy wczytywaliby się w eksperckie analizy, w polityce precyzyjniej odszukiwaliby własne partykularne interesy, rozważali osobiste przymioty polityków. Bo odległości do pokonania nie byłyby za duże, a odmienności nie do niezasypania.
Tylko jedno pytanie
Ale dziś obowiązuje teoria lejka. Polega ona na tym, że na górze można spierać się o wiele spraw państwa, służbę zdrowia, podatki, dług publiczny, emerytury i wytykać rządowi niewątpliwe zaniechania i błędy, wylewać żale i pretensje. Im bliżej jednak ujścia lejka, tym bardziej wszelkie dylematy zaczynają się redukować, oceny upraszczać i w końcu pozostaje jedno pytanie: czy bardziej nie chcemy Tuska, czy Kaczyńskiego?
Uczciwy proces krytykowania władzy powinien konsekwentnie zakładać opcję jej ostatecznego odrzucenia w wyniku kumulowania się porażek i przekroczenia masy krytycznej. To jest ostatnia cyfra na skali, już na czerwonym polu. Teoria lejka właśnie na to nie pozwala. Można do woli wytykać Platformie wpadki czy nieróbstwo, ale ostatnia cyfra skali, czyli dopuszczenie opozycji do władzy, nie wchodzi w grę, bo tą opozycją jest PiS. Dlatego krytyka PO jest niekonsekwentna, a momentami nawet nieszczera, bo inna być nie może. Budzi to oburzenie, a nawet wściekłość u tych, którzy uważają PiS za normalną opozycję mogącą bez problemu zastąpić Platformę. Tu nigdy nie będzie porozumienia. To główny punkt niezgody pomiędzy politykami i komentatorami.
Tusk napotyka coraz więcej kąśliwych uwag ze strony swoich zwolenników, ale teoria lejka zapewnia mu bezpieczeństwo. Na górze kipi, przechodzą burze, ale przy zwężeniu naczynia wszystko się zbiera i porządkuje, panuje cisza i spokój. Perspektywa, kto może Tuska zastąpić, powoduje, że inne kwestie, choć ważne, stają się mniej ważne.
Krytyka rządów Donalda Tuska byłaby oczywiście bardziej dokuczliwa i dogłębna, niż dzieje się to dzisiaj, gdyby nie lejek. Ba, można wręcz założyć, że byłaby też bardziej powszechna i masowa. Opinia publiczna nie miałaby żadnego innego interesu, tylko twardo egzekwować od panujących dobre myślenie i sprawne działania. A jak nie, to w konsekwencji następuje wymiana rządzących na opozycję, zawsze jednak z szansą nowej układanki w kolejnej odsłonie wyborczej.
Dociążanie
I tu jest miejsce na ten pierwszy scenariusz, czyli że w kolejnej odsłonie wyborczej do władzy dochodzi Jarosław Kaczyński. W wersji, do której wrócił natychmiast po przegranej kampanii prezydenckiej, a nawet gorszej, bo jeszcze bardziej desperacko agresywnej. Ze wzmocnieniem tendencji politycznych, które przesuwają największą partię opozycyjną gdzieś poza system, próbują narzucić nowe reguły gry, zmuszają wyborców do porzucenia idei płodozmianu w sprawowaniu władzy i wskazywania swoich faworytów nie w zgodzie z oceną realnych efektów rządzenia i zarządzania.
Ten proces wychodzenia PiS poza system ma swoją historię i dwie postaci. Pierwsza, w walce o władzę, polega na kwestionowaniu aksjologicznych, moralnych i historycznych podstaw tych, którzy dzisiaj sprawują władzę, a w istocie na delegitymizowaniu ludzi i urzędów władzy. Druga, gdy ma się już władzę – na próbach partyjnego opanowania państwa, co było najbardziej widoczne i dokuczliwe w epoce IV RP.
Można sobie wyobrazić: Kaczyński – premier, Macierewicz na resort spraw wewnętrznych albo koordynatora służb specjalnych, Fotyga do MSZ, Ziobro i Kempa wracają do Ministerstwa Sprawiedliwości, Kamiński do CBA, Błaszczak i Brudziński do Kancelarii Premiera, a na miejsca po Giertychu i Lepperze też się ktoś znajdzie. Słowa o Polsce jako kondominium stają się nagle słowami szefa rządu, a „Gazeta Polska” i „Nasz Dziennik” jego organami. Warto zawsze pomyśleć o takich konkretach, a nie tylko o abstrakcyjnej zgodzie na to, że opozycja, co normalne, ma zastąpić władzę. Blogerka o nicku „rebeliantka”, jak się wydaje wzorcowa zwolenniczka PiS, na prawicowym portalu pisze: „Już wkrótce obejmiemy władzę. Zabierzemy się znowu za złodziei. Tym razem poważnie rozwiążemy problem agentów”.
W tym sensie należna skądinąd krytyka rządu Donalda Tuska nie ma, bo nie może mieć, tego – chciałoby się powiedzieć – normalnego, zwyczajowego charakteru recenzowania i zwalczania polityki nietrafionej i błędnej, niechby tylko uważanej za taką. Zawsze musi być dociążona odpowiedzialnością za otwieranie pola dla najsilniejszej partii opozycji – takiej, jaką się przedstawia i jakiej pamięć po sobie zostawiła.
Oni mogą wrócić
Czy powrót PiS do władzy nie jest możliwy, jak twierdzi wielu obserwatorów życia politycznego? Wystarczy przypomnieć sobie poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego w kampanii prezydenckiej. I nawet, jeśli weźmie się poprawkę na okoliczności, wśród których współczucie i żal odgrywały olbrzymią rolę, a także dobrze dobrany do nich marketing polityczny, to przecież ewidentnie wówczas odsłonił się i uaktywnił społeczny rezerwuar treści i emocji, do których już teraz, niestety, będzie można odwołać się zawsze. I do których Kaczyński sięga obecnie cynicznie i bez zahamowania, starając się je utrzymać przy sobie i nadać im wyraźnie ideowy i polityczny charakter, wskazać bardzo doraźny cel, czyli przejęcie władzy przez PiS.
Pisarz Eustachy Rylski w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” powiedział, że Jarosław Kaczyński robi na nim wrażenie polityka, który jest gotów zrobić wszystko dla osiągnięcia celów politycznych. To nie jest opinia odosobniona, pojawia się nawet w szeregach PiS. Prezes tej partii rzeczywiście zdaje się samotnym, trochę wyalienowanym z rzeczywistości misjonarzem jakiejś opętanej misji rozliczenia przeciwników politycznych, wręcz całej Polski, za katastrofę smoleńską, a zwłaszcza za śmierć brata, za swoją porażkę wyborczą i w ogóle wszystkich za wszystko.
Do tego potrzebna jest jednak władza, najlepiej zdobyta jak najszybciej i użyta natychmiast. Potrzebna jest zapałka, która wznieci insurekcję, jak to ładnie nazywają konserwatywni publicyści, albo rokosz czy rebelię – jak ujmują to inni. Nie był nią kryzys ani powódź. Nie wystarczył Smoleńsk i, jak się wydaje, nie spełni nadziei Łódź. Poszukiwania trwają.
W tej perspektywie możliwość dojścia do władzy po dłuższym marszu, po umocnieniu poparcia uzyskanego w kampanii prezydenckiej Jarosława Kaczyńskiego nie interesuje. On nie ma na to ani czasu, ani cierpliwości. I dlatego przegranie wyborów, mimo świetnego rezultatu, uznał za klęskę.
Nie ma czasu, więc wyprowadza swoją politykę poza Sejm, na ulicę, przystrajając ją krzyżami i pochodniami. Klub poselski PiS nawet zbiera się, zasiada w ławach, coś mówi, ale jednak bez Jarosława Kaczyńskiego. Jemu już na Wiejską nie chce się nawet zaglądać (w ogóle Sejm stracił na znaczeniu, kiedy toczy się wojna symboliczna), jak też pójść na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego czy podać rękę prezydentowi, a raczej panu Komorowskiemu. Posłowie PiS stali się paprotkami polityki swojego prezesa, kukiełkami bez znaczenia, bo niewiele może od nich zależeć i w tym rozdaniu parlamentarnym skazani są na polityczne wymarcie. Muszą tylko odegrać swój teatr póz i zaklęć, ale adresowanych przede wszystkim do prezesa, bo tylko z tego nadania i wedle wskazanego z gabinetu przy ulicy Nowogrodzkiej porządku układane będą listy wyborcze.
Jarosław Kaczyński uprawia dzisiaj politykę pozapolityczną, bo w jakimś sensie unieważnił państwo polskie, jego urzędy i jego dostojników w tej postaci i tych postaciach, które w trybie demokratycznym zostały powołane i wyłonione. W politycznej walce, jak dotąd, nie ma szans. Jako że nie może w tym trybie natychmiast odzyskać władzy, działa na rzecz osłabienia demokratycznej reprezentacji, skompromitowania, poddania jej presji ulicy i tłumów, haseł i oskarżeń. Rozgrzewa atmosferę, co może dać efekty tragiczne, niewiele brakuje. Hołduje zasadzie, że im gorzej, tym lepiej, bo sytuacja rewolucyjna jest paliwem, na które zawsze można rzucić iskrę. Wcale nie musi zaraz wybuchnąć jakaś wielka rewolta, wystarczy, że ludzie pójdą z ogniem rewolucyjnym w oczach do urn. I zmobilizowani poczuciem wielkiej krzywdy oraz koniecznością budowania nowej Polski wybiorą Jarosława Kaczyńskiego. A on już będzie wiedział, co robić dalej.
Diabelska alternatywa
Ta alternatywa jest swoistym nieszczęściem dzisiejszej polskiej demokracji, limituje tak politykę rządu, jak i jej krytykę przez tę część opinii publicznej, która ją rozumie i szanuje jako twardy fakt. Bo ani nie czas na żarty, ani na ryzykowne eksperymenty. Trwa zimny stan wyjątkowy.
Jak na razie premier zdaje się panować nad lejkiem, pilnie bacząc, by nie zerwać kontaktu z wyborcami, bo to oni będą w końcu i już niedługo decydować. Dobrze kontaktuje się ze strachami społecznymi przed recydywą IV RP, nie forsuje żadnych zasadniczych reform, bardziej zarządza naszymi kłopotami, niż je rozwiązuje, nie cofa się przed populizmem, majstruje, jak się da, przy budżecie, chowa swoje niepowodzenia, a wybija na pierwszy plan sukcesy, nawet jeśli są dość umowne.
Obraz społeczeństwa w oczach Tuska, jaki się wyłania z tych zabiegów i z tej propagandy, nie jest wcale znowu taki pozytywny. Tusk wie, a przynajmniej tak mu się wydaje, że społeczeństwo jest przestraszone PiS jako partią, ale w swoich zbiorowych zachowaniach nie odbiega daleko od konserwatywnych wzorców, specyficznej tradycyjnej swojskości, łagodnej ksenofobii. Że antyklerykalizm wyładowuje się na rutynowym narzekaniu na księży, ale jest daleki od jakichś antykościelnych nastrojów. Że tak zwana modernizacja obyczajowa to domena kilku dzielnic Warszawy i innych największych miast. Że obywatele niby są świadomi potrzeby reform, ale nigdy nie zgodzą się, aby utracić jakiekolwiek własne przywileje. Że liberalizm przeniknął tylko do powierzchni społecznej świadomości, a pod spodem gleba jest roszczeniowa i „solidarna”.
Tusk dowartościowuje werbalnie swój elektorat, ale w istocie nie jest go pewny. Jakby miał świadomość, że przy jego pomocy powstrzyma PiS, ale już nie zreformuje na większą skalę kraju. Dlatego bardzo często przypomina o lejku.
Zaklinczowanie polskiej polityki, spowodowane istnieniem PiS, przynosi coraz większe straty, hamuje modernizację, wykrzywia demokratyczny system, rozzuchwala i rozleniwia Platformę, zaostrza i spłaszcza do ciasnego, zaściankowego wymiaru publiczny dyskurs.
Więcej nawet: PiS blokuje polityczne wpływy własnego elektoratu, który przy innej, łagodniejszej reprezentacji politycznej miałby większe szanse na przedstawianie, a nawet egzekwowanie swoich interesów i wizji, które przecież nie zawsze są niedorzeczne, a problemy tej grupy społecznej są realne. Ale PiS przejął te 25 proc. wykluczonych (sam ich tak nazywa) na wyłączność, zamknął je w getcie i nie wypuszcza.
Przeciwnicy Tuska żądają, aby premiera oceniać regulaminowo, ale nie ma takiej oceny bez uwzględnienia Kaczyńskiego, bo rządzący mają wolną tylko jedną rękę; drugą muszą powstrzymywać drużynę moralnej odnowy, a raczej odmowy. Każda rozmowa o Platformie kończy się na PiS. Nie chodzi tu wcale o obronę konkretnie Platformy, bo na jej miejscu można sobie wyobrazić inną, mieszcząca się w systemie partię. Wtedy to jej dotyczyłaby teoria lejka. Chodzi tylko o ochronę państwa przed wystającymi z demokracji radykałami. To nic osobistego.