Kraj

Wojna na dole

Raport z przedwyborczej Polski

Hanna Gronkiewicz - Waltz Hanna Gronkiewicz - Waltz Paweł Kula / PAP
Przed wyborami samorządowymi partie próbują nowych sojuszy, podbierają sobie lokalnych liderów, badają wpływy w terenie. W tym roku dochodzi do tego stan politycznej wojny.
Jacek MajchrowskiMichał Łepecki/Agencja Gazeta Jacek Majchrowski
Rafał DutkiewiczLeszek Szymański/PAP Rafał Dutkiewicz

Jedną z największych sensacji poprzedzających wybory samorządowe (pierwsza tura 21 listopada) było przejście marszałka województwa podkarpackiego Zygmunta Cholewińskiego z PiS do PO. Sensacja tym większa, że Podkarpacie jest jedynym regionem, gdzie PiS rządzi. W PiS słychać więc o skrajnej nielojalności, w Platformie świętuje się sukces. Może jeszcze wystawienie przez PiS w stolicy Czesława Bieleckiego było sporym zaskoczeniem, choć już nie takim jak podkarpacka „zdrada”, bowiem w stolicy rządzi Platforma i zapewne rządzić będzie dalej. Sami działacze PiS mówią, że rolą Bieleckiego jest dokuczanie obecnej pani prezydent, a nie wygranie wyborów, co chyba nie jest zbytnim komplementem dla znanego architekta.

Kampania samorządowa dopiero się rozpoczyna, gdyż terminy rejestracji list minęły w ostatnich dniach października, ale podskórnie toczy się od kilku miesięcy i już doszło do kilku ważnych rozstrzygnięć. Platformie nie udało się skłonić prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, by się z nią ułożył i nie dość, że Dutkiewicz startuje samodzielnie, to jeszcze z własną listą, która nie jest bez szans. W stosunku do wyborów poprzednich nastąpiła jednak zmiana, cztery lata temu Dutkiewicza popierały wspólnie PO i PiS, teraz obie partie wystawiły własnych kandydatów. Triumf obecnego prezydenta nie musi więc być aż tak wielki, jego pozycja zapewne ulegnie osłabieniu, gdyż partyjne szyldy w wielkich miastach i sejmikach województw mają znaczenie. Ten brak wspólnego poparcia to nie tylko efekt osobistych ambicji Dutkiewicza, który próbuje od dawna wybić się na samodzielność żeglując między różnymi ugrupowaniami, ale także ogólnego klimatu politycznego, gdzie nic już nie jest wspólne.

Liczenie strat

PiS nie liczy specjalnie na prestiżowe zdobycie dużych miast; Platforma liczy, ale po drodze kilka atutów straciła.

W Poznaniu obecny prezydent Ryszard Grobelny już prawie wstąpił do PO i miał być jej kandydatem, ale nagle zaczął przeszkadzać premierowi wyrok, nieprawomocny zresztą w kontrowersyjnej sprawie o niegospodarność, i wystawiono kontrkandydata. Zapewne przegra, podobnie jak nie ma szans kandydat PiS. Prestiżowo jest więc kłopot, dla PO większy.

Jacek Karnowski w Sopocie nie jest wprawdzie formalnie kandydatem Platformy (czyli cnota została obroniona), ale kontrkandydata nie wystawiono. Wiadomo, że mimo prokuratorskich – praktycznie nietrzymających się ziemi – zarzutów, m.in. o korupcję, Karnowski i tak wygra. Jego sukces trudno będzie zaliczyć na konto partii.

W Szczecinie sytuacja jest iście kabaretowa: większość kandydatów, startujących dziś z różnych list lub samodzielnie jako tak zwani niezależni, wywodzi się z PO lub dawnych środowisk Unii Wolności – jakoś nie mogli się dogadać. Za obecnym prezydentem, który miał być „złotym dzieckiem PO”, a którego rządy Platforma dziś ocenia negatywnie, stoi miejscowy biskup, a więc prezydent jest prawie pewny wygranej, chociaż jego kontrkandydat, obecny poseł Platformy, ma bardzo dobre kompetencje merytoryczne. W Szczecinie doszło zresztą do tego, że jedynie kandydat SLD jest „rdzennie” lewicowy. W wyborach samorządowych widać jak na dłoni słabości praktycznie wszystkich partii, ich struktur, brak regionalnego przywództwa i nadmiar politycznych gier, czy raczej gierek.

W Krakowie Platforma nie ma lidera i ludzi zdolnych z powodzeniem kandydować na prezydenta miasta, co jest swoistym fenomenem partii, mającej przecież swoje inteligenckie zaplecze. Zamiast więc poprzeć dotychczasowego prezydenta Jacka Majchrowskiego – który choć mówi o sobie, że jest lewicowy, jest w gruncie rzeczy zupełnie platformiany, nawet z Kościołem znakomicie się układa – przeprowadzono skomplikowany proces ustanowienia wojewodą bezpartyjnego burmistrza Niepołomic Stanisława Kracika, aby obywatele bardziej oswoili się z jego obecnością. A potem wystawiono go na prezydenta. Na ile proces oswajania się sprawdzi, zobaczymy, ale na razie Kracik nie zachwyca, chociaż niesie go partyjny szyld. Można przyjmować zakłady, że znaczna część członków PO w Krakowie i tak zagłosuje na Majchrowskiego. Znakomity burmistrz Niepołomic nie musi przecież być dobrym prezydentem dużego miasta.

Zdecydowanie lepiej tę sprawę rozgrywa PiS, które w tym mieście postawiło na Andrzeja Dudę, byłego ministra prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego wesprze Zbigniew Ziobro i partyjny aparat. Duda nie wygra, ale elektorat PiS zgromadzi, może partyjne struktury umocni, przetrze się politycznie w kampanii, stanie się bardziej rozpoznawalny i może stać się dobrym nabytkiem dla partii. Żeby jednak nie było za dobrze, w ostatnich dniach w PiS ożył dawny rozłam (grupa nieżyjącego już posła Wassermanna kontra grupa eurodeputowanego Ziobry) i część radnych, związanych dawniej z Wassermannem, która nie dostała się na listy PiS, puka do komitetu Majchrowskiego. Na dole ideologia, jak widać, ma drugorzędne znaczenie.

Liberałowie śrubują

Ta tak zwana duża polityka wdziera się zresztą w wybory samorządowe w różny sposób. PiS po stracie władzy, co związane jest z utratą stanowisk w wielu instytucjach centralnych, po zmianie na stanowisku prezydenta RP, cierpi wyraźnie na nadmiar wiernych i oddanych, których trzeba jakoś zagospodarować. Ten problem dość ostro występuje w stolicy i na Mazowszu, gdzie mandaty radnych stały się nadzwyczaj łakomymi kąskami.

Ostatecznie przyjęto taki ponoć podział, że ludzie z instytucji typu CBA ubiegać się będą o mandaty w mieście, a kancelaria byłego prezydenta zostanie skierowana raczej na Mazowsze.

Obecnym radnym, którzy byli pewni swych miejsc na listach, nie musi się to podobać. Atmosfera w partii więc się nie polepszy, tym bardziej że wszystkie gremia układające listy, programy i propagandę wyborczą znalazły się pod ścisłą kuratelą prezesa i jego najwierniejszej gwardii. „Czekam, że PiS osiągnie w wyborach 36 proc., czyli powtórzy wynik Jarosława Kaczyńskiego z pierwszej tury wyborów prezydenckich, bo on jest miarodajny dla rzeczywistej pozycji partii” – powtarza z uśmiechem Joanna Kluzik-Rostkowska.

Paweł Poncyljusz podnosi poprzeczkę nawet do 40 proc. Niewątpliwie oni, a także spora grupa działaczy, którzy dość marnie rozumieją myśl strategiczną i gry prezesa Kaczyńskiego, czekają na wynik wyborów samorządowych z o wiele większym przejęciem niż przeciętny wyborca. Od porażki będą się mogli odbić, a porażka jest prawdopodobna.

Dlatego nie jest już dziś prawdziwy powszechny do niedawna pogląd, że dla PiS wybory samorządowe są w istocie sprawą drugorzędną, że wszystkie siły już od dawna skierowane są na kampanię parlamentarną w przyszłym roku. Nie należy lekceważyć specjalnych programów regionalnych przygotowanych przez tę partię. Choćby postulatu utworzenia dodatkowego województwa warszawskiego (nie możemy wygrać w Warszawie, to chociaż będziemy wygrywać na Mazowszu), zapowiedzi prezesa, że walczy nie tylko o poparcie każdej parafii, ale także o zwycięstwo w połowie województw. Kaczyński zawsze wiedział, że siłę partii buduje się od dołu, od struktur lokalnych, dziś ma dla nich dość solidne wsparcie właśnie rzeszy proboszczów.

Te programy zostaną wzmocnione tematyką ogólnokrajową, pobudzającą emocje. Czy przypadkowo akurat w szczycie kampanii powstała wystawa o katastrofie smoleńskiej, z którą Antoni Macierewicz rusza w objazd po kraju? Mają jej towarzyszyć specjalne wykłady. Łatwo można sobie wyobrazić, co będzie ich treścią. Każde pobudzone emocje mogą grać na rzecz PiS. Także te, które wyzwoliły wydarzenia w Łodzi. Czy to wystarczy do takiego wyniku, który da się przynajmniej propagandowo nieźle sprzedać?

Prawda wyborów

Można w nieskończoność powtarzać, że wybory samorządowe są najbardziej ze wszystkich odpartyjnione, gdyż jedynie w sejmikach województw można się tak naprawdę partyjnie policzyć, ale będą one miały jednak znaczenie polityczne. Głosowanie do sejmików pokaże nie sondażowe, ale realne poparcie dla poszczególnych ugrupowań. Będzie to obraz dokładniejszy niż ten zarysowany w wyborach prezydenckich, które mają inną logikę i na dodatek rozgrywały się w zupełnie innej sytuacji, bliżej smoleńskiej katastrofy.

Dla ludowców to czas „być albo nie być”, gdyż wyborczy 5-proc. próg stanowi dla nich coraz poważniejsze wyzwanie. W poprzednich wyborach był blok PO–PSL, teraz ordynacja na blokowanie nie pozwala. Dla SLD wybory będą wskazówką, czy kurs obrany przez młode kierownictwo przynosi profity, czy też prezydencki wynik Grzegorza Napieralskiego był tylko miłą przygodą, która się już nie powtórzy.

Będą miały też dla ważnych postaci Sojuszu wymiar indywidualny. Wynik Wojciecha Olejniczaka w Warszawie może zadecydować o jego politycznej przyszłości, a także o losach obecnej opozycji wobec Grzegorza Napieralskiego, który zdając sobie z tego sprawę, prowadzi w terenie być może najbardziej intensywną kampanię spośród wszystkich partyjnych liderów. Jeśli Sojusz powiększy swój zasób wyborców, trzeba uznać, że zaczyna rzeczywiście rosnąć trzecia polityczna siła.

Dla PO i PiS jest to wyzwanie na następne miesiące, bo przecież trzeba się będzie liczyć z koniecznością zawierania koalicji jesienią przyszłego roku po wyborach parlamentarnych. Ludowcy mogą okazać się słabym koalicjantem, a o względy SLD każdy będzie musiał zabiegać. Wybory samorządowe będą więc w sposób oczywisty wyznaczać scenariusze następnych wydarzeń politycznych, a przynajmniej te scenariusze będą w oparciu o ich wyniki pisane.

Dajcie dokończyć

Nie ma więc nic dziwnego w tym, że ogólnopolskie spekulacje przykrywają w sporej części to, co dzieje się z gminach, i wybory wydają się mało interesujące, chyba że kandydat na wójta czy burmistrza złoży jakąś wyjątkowo szokującą obietnicę. Zwłaszcza że przed obecnymi wyborami nie obserwujemy jakiegoś szczególnego społecznego poruszenia. Nie ma większej liczby kandydatów, w niektórych regionach rejestruje się nawet mniej lokalnych niepartyjnych komitetów wyborców niż cztery lata temu. Wybory samorządowe, szczególnie w gminach poniżej 20 tys. mieszkańców – które stanowią ponad 80 proc. wszystkich gmin, gdzie wybiera się największą liczbę radnych (prawie 40 tys. na ogólną liczbę 47 tys.) – weszły wprawdzie w lokalny krwiobieg, ale nie uczyniły polityki lokalnej bardziej pociągającą. Owszem, urzędy samorządowe i szpital są często największymi pracodawcami w mieście, ale ludzie już wiedzą, jak się poruszać po wydeptanych i znanych ścieżkach i wola zmian jest raczej umiarkowana.

Można wyliczać komitety o śmiesznych nazwach, wyłapywać przebieranki, kiedy to partie polityczne podszywają się pod różne społeczne szyldy, a społecznicy pod znane nazwiska (w stolicy, na przykład, pełnomocnikiem Komitetu Wyborczego Dosyć został niejaki Jarosław Tomasz Kaczyński). Takie sztuczki są folklorem wszystkich wyborów; jeśli coś może niepokoić, to właśnie fakt, że kandydatów na radnych nie przybywa, że często jest kłopot z wypełnieniem list. Nowym zjawiskiem jest np. wycofywanie się z list PiS osób, które już wyraziły zgodę na start. Partyjni działacze tłumaczą to strachem po ataku na biuro poselskie PiS w Łodzi, ale może to raczej sygnał niechęci do polityki prowadzonej przez lidera?

Co mogą przynieść listopadowe wybory? Wydaje się, że kontynuację. Jest to spowodowane sytuacją obiektywną. W ciągu czterech lat do Polski napłynęły znaczne środki unijne, rozpoczęto wiele inwestycji i w małych gminach, i w metropoliach. Dajcie szansę je dokończyć, a potem rozliczajcie – apelują, nie bez racji, obecni włodarze. Najdobitniej wyraża ten stan rzeczy hasło wyborcze Hanny Gronkiewicz-Waltz w stolicy: „Zmiany na lepsze. C.D.N.”.

Ciąg dalszy nastąpi, bowiem właśnie w latach 2012–13 rozliczane będą efekty gospodarowania w ostatnich wyjątkowo tłustych latach. Zarówno te pozytywne – w postaci wielu nowych inwestycji – jak i te negatywne: rosnące niebezpiecznie zadłużenie samorządów, wpływające na całość długu publicznego w Polsce; nietrafione inwestycje, jak np. mnożące się aquaparki, lokalne drogi prowadzące donikąd czy inwestycje w ogromniaste budowle, których nie będzie miał kto później utrzymać.

Mieliśmy w końcu sporo wydarzeń, jak choćby kolejne fale powodziowe, które powinny były weryfikować samorządowych działaczy. Czy zweryfikują? Zobaczymy.

W tym roku mija 20 lat od przywrócenia w Polsce samorządu z prawdziwego zdarzenia. Wydawać by się mogło, że to dobra okazja, by podsumować osiągnięcia i porażki, by zastanowić się choćby nad kilkoma kwestiami. Ile kadencji można dobrze sprawować funkcje, aby nie utknąć w rutynie? Dlaczego regionalne izby obrachunkowe są tak słabe, że nie potrafią powstrzymać procesów zadłużenia? Jak z samorządowych programów tworzyć szersze plany rozwoju regionalnego? Jak bardzo powinna rozrastać się samorządowa biurokracja? Jest tych pytań wiele, a odpowiedzi mało. W kampanii najważniejsza i tak staje się wyborcza propaganda. Szkoda, bo czas dla samorządu jest dobry, choćby ze względu na pieniądze płynące z Unii. Może się jednak okazać, że zbyt wiele z nich, w nieudolnych rękach, po prostu zmarnujemy.

Polityka 45.2010 (2781) z dnia 06.11.2010; Polityka; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Wojna na dole"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną