Dziesięć lat temu wybrałam się z wizytą do kraju, w którym nie można było palić właściwie nigdzie, a na dodatek poprawność polityczna nakazywała traktować dymiący papieros w ręku jako coś zbliżonego do publicznego dłubania w nosie. W kraju tym ludzie po ośmiu godzinach pracy wybiegali na parking, zasuwali szczelnie szyby w samochodzie i kuląc się pod siedzeniem zaciągali głęboko i z prawdziwą rozkoszą.
Pewnego deszczowego wieczoru po spożyciu zdrowego i higienicznego posiłku w niemal pustej restauracji wraz z grupką nieestetycznych palących znajomych szukaliśmy odludnego i suchego miejsca, by zapalić. Nagle natknęliśmy się na zatłoczony bar, z którego buchały kłęby papierosowego dymu.
W środku właściciel z zaciętą twarzą odpowiedział nam, że tak, oczywiście, możemy sobie palić, ile chcemy, nawet to wielkie cygaro. Do tego możemy wypić piwo za pół ceny, ale nic poza tym, bo właśnie odebrano mu licencję na jedzenie. Ale nie wyrzuci przecież palaczy z ich ostatniego azylu w mieście. Atmosfera w barze miała w sobie coś z ostatniej wieczerzy połączonej z balem na Titanicu: pełne międzyludzkie porozumienie, kawały o piekle, pieśni o wolności i wspólna chęć zaciągnięcia się do końca, do trzewi, do ostatniego pęcherzyka płucnego.
Następnego wieczoru bar był zamknięty na głucho i tak już zostało. Chociaż moim zdaniem był to najfajniejszy bar w całych Stanach Zjednoczonych. I nikogo tam nie zaciągano siłą.
Jest mi właściwie wszystko jedno, czy będę mogła nadal palić w miejscach publicznych, czy nie, bo i tak od dawna tego nie robię, przynajmniej tam, gdzie są niepalący. Mogę nie palić w knajpie, bo mogę tam nie chodzić. Zastanawiam się jednak, jak daleko władza może ingerować w moje życie. Czy następnym etapem będzie zakaz palenia we własnym domu? Wygląda na to, że posłom najlepiej idzie uchwalanie tego rodzaju ustaw, bo są apolityczne i nie pociągają za sobą wydatków z budżetu, przynajmniej tego wspólnego. A ja bym wolała, żeby prawo nie zabraniało mi szkodzić samej sobie. Argument, że społeczeństwo będzie płaciło za naprawę mojego zdrowia uszkodzonego paleniem, jest nieprawdziwy, bo płacąc podatki zawarte w cenie papierosów z całą pewnością pokryłam już koszty tego ewentualnego leczenia. Zresztą, jak zapewniają ogłoszenia na paczkach z tytoniem, będę żyła krócej.
Dlatego bardzo proszę, by prawodawcy nie szli już dalej tą drogą. A od mojego prywatnego domu i mojego prywatnego samochodu – wara. W tych miejscach mam zamiar sobie szkodzić, ile wlezie, i za ten ostatni skrawek wolności palacza mogę się dać pokroić, a nawet zamknąć w więzieniu. Tym bardziej, że o więzieniach antynikotynowi prawodawcy chyba zapomnieli. Albo nie odważyli się pamiętać.