Wystarczy, że urzędujący prezydent zaprosi swojego, było nie było, poprzednika na doradcze posiedzenie, a już cała klasa polityczna i media zaczynają się tym ekscytować. Zresztą podobny epizod rozegrał się już u samych początków wolnej Polski. 19 lipca 1989 r., a więc formalnie jeszcze za PRL, Zgromadzenie Narodowe „jednogłośnie” – jak zaraz zaczynają żartować rodacy – wybiera Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. Dowcip oparty jest na grze słów: o tej nominacji zdecydował faktycznie jeden głos.
Solidarnościowa opozycja w tzw. kontraktowym parlamencie, wybranym w wolnych wprawdzie, lecz nie do końca demokratycznych wyborach, przeprowadziła bowiem skomplikowany proceduralny manewr. Chodziło o to, by w imię koncepcji „wasz prezydent, nasz premier” Jaruzelski stanął na czele państwa jako gwarant jego stabilności w oczach wciąż silnego przecież imperium sowieckiego. Lecz równocześnie miał zostać wysłany tyleż symboliczny, co polityczny sygnał, że ster władzy w państwie przejmuje nowa ekipa, wywodząca się z antykomunistycznej, demokratycznej opozycji.
Już ten zabieg okazuje się dla niektórych kontrowersyjny. I już wtedy wobec elit skupionych w tzw. Komitecie Obywatelskim pojawiają się oskarżenia o tchórzostwo.
Na nic argumenty, że prócz Polski w żadnym kraju bloku nie widać oznak zmian, Układ Warszawski wciąż istnieje, a na polskim terytorium stacjonują oddziały sowieckie. Z czasem, wraz z zacieraniem się pamięci o realiach i atmosferze lata 1989 r., przybywać będzie zwolenników tezy, że komuniści już wtedy niewiele znaczyli, a system był na skraju upadku – a więc manewr z Jaruzelskim był niepotrzebnym ustępstwem czy wręcz zdradą.