Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Taniec z trupami

W latach 60. popularna była wśród studentów parodia „Hamleta” przypisywana Witoldowi Zechenterowi. Kończyła się ona tak:

„Hamlet:
– Co trupów, co trupów, ach, com ja narobił,
Lecz za to we wspólnym weselej im grobie.
Stryj, tatuś, mamusia, Ofelia z braciszkiem...
I ja się zaprawię trucizny kieliszkiem.
Wypija kieliszek trucizny, pada.
Na scenie pozostają same trupy”.

Przypomina to do złudzenia naszą scenę narodową, która zmienia się powoli w jedno wielkie prosektorium. Owszem, są w nim sale tragiczne, do których wszakże również trzeba by kiedyś wreszcie zamknąć drzwi, są jednak i takie, które wbrew powadze śmierci i dramatu stają się tragikomicznym miejscem farsy. Tak dzieje się obecnie niestety z ofiarami katastrofy gibraltarskiej.

Kiedy w wypadku lotniczym ginęły osoby sławne i odgrywające istotną rolę w życiu publicznym, nasuwało to z reguły natychmiastowe podejrzenia zamachu albo sabotażu. Budziły się niekiedy skrajne emocje. Tak jest u nas po katastrofie smoleńskiej, podobnie było, kiedy na przykład 3 czerwca 1937 r. spadł samolot z generałem Emilio Molą, głównym konkurentem caudillo Franco.

Okoliczności śmierci Moli nie zostały nigdy zadowalająco wyjaśnione i już nie będą, choć oczywiście jeszcze i dzisiaj nie brakuje sensacyjnych publikacji. Po wypadku gibraltarskim generała Władysława Sikorskiego przeprowadzono śledztwo nieporównywalnie staranniejsze niż w przypadku Moli. Na tyle poważne i szczegółowe, że podważając jego wyniki po prawie 70 latach suponować trzeba już nie jeden spisek, niewiadomego autorstwa, ale i drugi – angielski, mający na celu oszukańcze zatuszowanie prawdziwych przyczyn katastrofy. Nie zniechęca to oczywiście łowców sensacji, i tantiem przy okazji, czego znakomitym przykładem może być pseudohistoryczny thriller Tadeusza A. Kisielewskiego „Zamach” czy dramat Rolfa Hochhutha „Die Soldaten”. Żeby jednak w paparazzich historii zmieniali się funkcjonariusze uważającej się za poważną państwowej instytucji? To już swoisty prosektoryjny rekord.

Najpierw ekshumowano szczątki samego generała Sikorskiego. Niestety, wszelkie wysiłki biegłych medycyny sądowej okazały się próżne. Nic, najmniejszy szczegół nie zaprzeczył ustaleniom sprzed dziesięcioleci. Nie unieważnia to jednak możliwości spisku – oświadczył jeden z uczestników makabrycznej farsy. Wobec tego rozkopywać będzie się teraz groby kolejnych ofiar zamierzchłej katastrofy. Biegli obejrzą kolejne żałosne czerepy i szkielety. Nie znajdą oczywiście niczego, ale nie unieważni to teorii.

Nie unieważni jej zresztą – w tym sensie „historyk” z IPN ma stuprocentową rację – nic, nigdzie i nigdy. Tak już bowiem stworzony jest ten świat, że ewentualnie udowodnić na nim można spisek, ostateczne i zupełne jego wykluczenie nie jest jednak możliwe, gdyż w grę nie wchodzą tutaj fakty, ale psychologia, a raczej psychiatria. Skądinąd również okoliczności całkiem racjonalne. Łowcy sensacji z IPN, którzy wywlekli widmo zamachu na Sikorskiego (dodajmy od razu: sowieckiego zamachu, co z góry wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu wiadomo), bronić się będą przecież do upadłego przed kompromitacją i ośmieszeniem. Żaden nie przyzna, że za słone pieniądze podatnika urządzili sobie zabawę w zdobywanie harcerskiej sprawności tropiciela śladów. Nic możliwości spisku definitywnie nie zaprzeczy. Można jeszcze zakłócić wieczne spoczywanie kolejnym nieboszczykom, ale i to sedna sprawy nie zmieni.

Anglicy, mający nieco więcej szacunku do zmarłych i elementarnego poczucia estetyki, na wygrzebywanie swoich pewnie się nie zgodzą. A gdyby nawet, to nie odnaleziono nigdy zwłok obecnych na pokładzie: Waltera H. Locka, pracownika transportu wojennego, starszego sierżanta D. Huntera, strzelca radiotelegrafisty, i majora Williama Herringa, drugiego pilota. A może to właśnie w ich piszczelach tkwi klucz do tajemnicy?

Historykom z IPN przypomnę, że 19 marca 1915 r. powieszono w cytadeli warszawskiej, pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Niemiec, rosyjskiego podpułkownika, niejakiego Siergieja Mikołajewicza Miasojedowa. Ten ci dopiero pochwalić się może bibliografią! Napisano o nim książek kilkaset (między innymi Józef Mackiewicz pasjonującą powieść „Sprawa pułkownika Miasojedowa”). Pół na pół. Jedni uważają go za niewinnego, inni za zdrajcę i superagenta.

William C. Fuller z Cornell University usiłował udowodnić, że w gruncie rzeczy była to sądowa pomyłka i niezamierzony efekt towarzyskich intryg. Szybko skapitulował. W sprawie Miasojedowa ścierają się bowiem dwa spiski. Jedni frustraci niemogący pogodzić się z kląskami wojsk carskich podczas pierwszej wojny światowej znajdują ich usprawiedliwienie w fakcie, że Miasojedow sprzedał wrogom plany rosyjskich operacji. Drudzy z powodu tych samych porażek obolali uważają, że oskarżono Miasojedowa, by przyczynić się do obalenia charyzmatycznego ministra wojny Władimira Aleksandrowicza Suchomlinowa, jedynego, który mógł poprowadzić naród do zwycięstwa. I w jednym, i drugim przypadku musiał się znajdować Miasojedow w oku konspiracyjnych cyklonów. Żebyż zdarzyło się coś tragicznego, ale w końcu zwykłego. Na wojnie jak to na wojnie, jeśli dodać jeszcze powszechną antyszpiegowską obsesję...

O tym w ogóle nie mogło być mowy i nie może do dzisiaj. Czyż więc nasz generał i premier mógłby umrzeć tak po prostu, przypadkowo, z powodu awarii, błędu pilota czy warunków klimatycznych? Byłoby to najwyższą obrazą dla dumnego polskiego prosektorium. Na szczęście my także kiedyś umrzemy, a wtedy będziemy mieć szansę na zainteresowanie i zinstytucjonalizowaną pamięć narodową. Może nas nawet odkopią.

Polityka 51.2010 (2787) z dnia 18.12.2010; Felietony; s. 105
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną