Prokurator generalny urzęduje przy ul. Barskiej na warszawskiej Ochocie, kilka kilometrów w linii prostej od gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości. Dla Andrzeja Seremeta ta odległość ma znaczenie symboliczne. W końcu to jemu przypadła rola zderzaka, który ma trzymać ministra sprawiedliwości na dystans od prokuratury.
Kariera Andrzeja Seremeta to ciągła droga w górę, z jednym krótkim przystankiem. Można odnieść wrażenie, że wszystko dokładnie zaplanował i ściśle wykonuje.
Sędzia uparty jak chłop
Pochodzi spod Radłowa, małej miejscowości (od stycznia z prawami miejskimi) pod Tarnowem. Tam zdał maturę w liceum, które chlubi się galerią wybitnych uczniów. Seremet dołączył do tej listy po m.in. prymasie Polski Józefie Kowalczyku, prof. Franciszku Ziejce (b. rektor UJ) i Januszu Kurtyce (zginął w katastrofie smoleńskiej). Kurtyka był o rok młodszy od Seremeta, maturę zdał w Krakowie, ale radłowskie liceum wpisało go w poczet wybitnych już w 2005 r., kiedy stanął na czele IPN. Seremetem zaczęto się chwalić dopiero 5 marca 2010 r. Tego dnia prezydent Lech Kaczyński podpisał jego nominację na stanowisko prokuratora generalnego.
Wcześniej był znany wyłącznie w środowisku sędziowskim. Uważano go za wyjątkowo utalentowanego. Był karnistą, rozstrzygał w najpoważniejszych sprawach. Podczas rozpraw niesłychanie uważny, dociekliwy, decyzje podejmował nieraz zaskakujące. I zawsze potrafił je trafnie uzasadnić, jego wyroków nie podważano w apelacjach i kasacjach. Prokuratorzy oskarżający w sprawach, które Seremet prowadził, nie mieli z nim łatwego życia.
W 2009 r.