Ta ideologia ma dwie dobitne tezy, będące tyleż ogólną diagnozą polskiego państwa, co oceną jednej osoby – premiera Donalda Tuska. Po pierwsze, że władza w Polsce jest słaba, i to w stopniu dramatycznym, stanowiącym dla państwa egzystencjalne zagrożenie. Po drugie, że ta władza jest niesuwerenna, że nie znajduje w sobie ani siły, ani odwagi, aby z formalnej suwerenności realnie skorzystać.
Smoleńska diagnoza powtarza dawne prawicowe tezy, jednak kontekst katastrofy nadaje im nieznaną wcześniej nośność. Spętanie państwa przez mityczny układ było hipotezą, do której trzeba było Polaków mozolnie przekonywać, tymczasem słabe państwo, które przez dramatyczny bałagan doprowadziło do katastrofy swojego przywódcy, każdy Polak zobaczył na własne oczy. Retoryczny potencjał, jaki daje kontekst smoleński, jest olbrzymi. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy po przegranych wyborach prezydenckich PiS tak ostro i obsesyjnie wróciło do kwestii smoleńskiej, powszechnie sądzono, że to erupcja politycznego szaleństwa. Że PiS, redukując się do narzędzia zemsty na bracie prezesa, popełnia polityczne samobójstwo. Okazuje się, że pomylono sprawy drugorzędne – czyli histeryczne reakcje kilku polityków, w tym Kaczyńskiego – z zimno skalkulowanym interesem formacji, który jako pierwsi zrozumieli Ziobro, Kurski i Brudziński. Bo z perspektywy tego interesu Smoleńsk to prezent losu, wydarzenie rangi afery Rywina, symbol, który pozwala całą dotychczasową politykę przewrócić do góry nogami.
Sidła na Platformę
Przez trzy lata PiS nie potrafiło wyprowadzić przeciw Platformie żadnego skutecznego ciosu, natomiast dobrze rozegraną kartą smoleńską PiS może jej zadać pierwsze poważne rany. Jak blado wypadały jeremiady na rządy Tuska, na piar, bierność, na brak powagi. Wystarczy te same zarzuty przenieść w kontekst smoleński i nagle zyskują sprężystość noża. Tusk ścigający się z Kaczyńskim o to, kto będzie pierwszy na miejscu katastrofy, Tusk w uścisku z Putinem i kilka miesięcy potem Tusk ograny przez rosyjską komisję – to są obrazy, którymi można trafić do wyborców, to są emocje, którymi zdobywa się procenty poparcia.
Smoleńsk pozwala zacząć PiS od nowa, zaktualizować wszystkie stare pojęcia, przykroić je do bieżących potrzeb. Odciąć się od starych haseł, od starych dekoracji, od fiaska IV RP, od koalicji z Lepperem i Giertychem. Dziś PiS ma nową sprawę, nową historię, której pierwszym dniem jest 10 kwietnia 2010 r., a przede wszystkim historię, w którą wreszcie potrafi dobrze, to znaczy negatywnie, wpisać Platformę.
Do tej pory w pisowskim obrazie świata było pęknięcie, realnym wrogiem była Platforma, jednak w obszarze pisowskiej ideologii synonimem zła ciągle pozostawała III RP, co zmuszało do logicznej ekwilibrystyki – na szerszym planie Platformę zwalczać można było jedynie jako narzędzie restytucji III RP. Smoleńska mitologia to zmienia, ustawia Platformę w roli zła centralnego: to Platforma jest winna katastrofy, to ona zniszczyła państwo, to ona złożyła polską godność u stóp Putina.
Widząc siłę smoleńskiej mitologii trudno mieć wątpliwości co do przyszłych sztandarów PiS. Proces przepisywania dawnych prawicowych idei na smoleński kontekst jedynie nabierze tempa. Oparta na katastrofie smoleńskiej nowa ideologia PiS może się okazać równie silna jak koncepcja IV RP, która niegdyś przemeblowała całą polską politykę. Początki tamtej też były skromne, w 1991 r. antykomunizm uważano za plebejską ofertę, widziano w niej straszenie agentami, spiskami i układem. Tymczasem zaledwie kilka lat potem stała się propozycją, którą sygnowały takie postaci, jak Paweł Śpiewak, Maciej Zięba, Ryszard Legutko czy Jarosław Gowin.
Trudno przewidzieć, czy tym razem prawicowa (i centrowa) inteligencja znowu pójdzie za Kaczyńskim i nada mitowi smoleńskiemu intelektualny ciężar i blask. W tej chwili Kaczyński elity ewidentnie odstrasza, postrzegany jest przez nie jako człowiek niezrównoważony. Jednak wystarczy kilka racjonalnych gestów, choćby takich jak powrót Dorna do PiS, a sytuacja może się zmienić. Jest też druga możliwość, którą już wybrała część prawicowej inteligencji. A zatem budowy mitu smoleńskiego przeciw Jarosławowi w oparciu o Lecha. Jest to formuła retorycznie bardziej dyskretna, obliczona na interesy PJN, ale z perspektywy przyszłości smoleńskiej ideologii mało jest ważne, kto i dla kogo ją buduje.
Zwłaszcza że dziś relacje między intelektualną elitą prawicy a jej elitą polityczną znacząco się zmieniły. Dawniej Jarosław Kaczyński cieszył się jej realnym poparciem, dziś natomiast jest zaledwie tolerowany. Rzadko się dostrzega ten fenomen, ale poglądy i nastroje prawicowych elit uległy istotnej zmianie, one są dziś nie tyle prawicowe, są po prostu anty-Tuskowe. Ta niechęć do Tuska i jego Platformy z roku na rok staje się coraz głębsza. Co ciekawe, nie bierze się ona z różnic programowych, z ocen konkretnych decyzji, ale ze stale rosnącej, coraz bardziej generalnej nieufności do politycznej odpowiedzialności Platformy. To są dość mgliste wyobrażenia, niemniej można je sprowadzić do prostej diagnozy: politycy Platformy postrzegani są jako duże dzieci dysponujące zabawkami, które przerastają ich wyobraźnię. Tak jak dawniej rządy postkomunistów budziły w prawicowych elitach moralny dyskomfort, tak rządy Platformy budzą elementarny niepokój.
Dziś prawicowe elity szukają pojęć, by ten niepokój wysłowić. I choć mitologia smoleńska z początku wydawała się im zbyt prostym językiem, coraz częściej dostrzegają, że ona dobrze punktuje te słabości Tuska, które im również najbardziej przeszkadzają. Dlatego zaryzykowałbym prognozę, że przynajmniej część włączy się w budowanie smoleńskiej ideologii. Jej kształt nie jest trudny do przewidzenia, w prawicowej publicystyce można już odnaleźć wyraźny zarys przyszłej konstrukcji.
Mit wielkiego Kaczyńskiego
Jej centralną postacią jest Lech Kaczyński. Jako rzeczywisty polityk był postacią pękniętą, jego wielkie cele i patetyczne słowa nieustannie zderzały się z polityczną niezdarnością. Już za życia dla pisowskiej publiczności był postacią tragiczną, która nie potrafiła sprostać wysoko wzniesionym sztandarom. Jako twórca doktryny państwowej także zawiódł, zostało po nim parę banałów o silnej Polsce i sentymentalne wspomnienia z mitycznego Lucienia, sławnych spotkań prezydenta z prawicowymi intelektualistami, z których nie zachowała się nawet jedna świeża myśl.
Dlaczego zatem prawicowe elity nie odwróciły się od niego? Bo znalazły w nim coś, co cenią po dziś dzień. Swoje własne wyobrażenie o polskości i o polityce. Kaczyńskiego szanowano za to, że przeżywał polskość jako przedmiot stałej troski, że bał się o nią. Kaczyński niezdarnie pozował na Piłsudskiego, oczywiście nie miał jego formatu, ale miał przynajmniej jego wrażliwość, nie miał jego zasług, ale miał podobne marzenia i czuł podobne obawy. Czuł, że ten pragmatyzm spraw bieżących nie jest dla Polaków, że nasz los nie jest tak bezpieczny. Że jesteśmy krajem frontowym, że nasze bezpieczeństwo jest nam dane na kredyt. Że polityka naszego państwa nie może się skupiać na kwestiach drobnych, ale musi budować zabezpieczenia na przyszłość. W nowej smoleńskiej ideologii Kaczyński jest więc przywódcą, który chciał wyrwać polską politykę z pragmatycznego ciepełka doraźnej krzątaniny. Z polityki, której horyzont wyznacza kolejny unijny szczyt.
Drugim powodem lojalności wobec Lecha Kaczyńskiego była jego próba ożywienia tradycyjnego patriotyzmu. Przywrócenia w życiu publicznym patriotyzmu gorącego, wylewnego, który kocha dawnych bohaterów i nie wstydzi się tego okazywać. Patriotyzmu typowego dla dzieci albo dla amerykańskiego kina. Lewica zawsze się na to zżymała, widziała w tym bezmyślność, kult hurrapatriotyzmu, w szczególności drażniło ją traktowanie Muzeum Powstania Warszawskiego czy polityki orderowej jako poważnego politycznego dorobku.
Tymczasem prawicowe elity w tej sprawie nie są sentymentalne, traktują ją zimno i pragmatycznie, uważają rozluźnianie owego dawnego patetyczno-wspólnotowego patriotyzmu, które następuje od 1989 r., za niepotrzebne uszczuplenie narodowych aktywów. Za pozbawienie Polaków bardzo cennego narzędzia. Państwa o trudnym położeniu albo znajdujące się w trudnym momencie dziejowym potrzebują tej spoistości, którą dać może tylko wspólnie przeżywana historia. Gorący patriotyzm po prawej stronie traktowany jest jako narodowa polisa na wypadek ciężkich czasów.
I wreszcie trzecim powodem sympatii do Kaczyńskiego i zarazem trzecim elementem jego legendy jest mit dumnego Polaka, który nie kłaniał się ani Moskwie, ani Berlinowi, ani Brukseli. Realne zasługi Kaczyńskiego są różnie oceniane, część prawicy ma świadomość, że prezydent przegrał wszystkie zagraniczne szarże, że realne sukcesy miał jedynie Jarosław. Niemniej przez swoje liczne zatargi z Moskwą, Berlinem i Brukselą prezydent Kaczyński nieźle się nadaje na ilustrację stałego wysiłku budowy polskiej suwerenności poprzez zmuszanie wielkich tego świata do respektowania polskiej podmiotowości.
To zresztą jest ciekawy rys różnicujący wrażliwość lewicowych i prawicowych elit. Te pierwsze skręcają się ze wstydu, gdy widzą w CNN reportaż o obrońcach krzyża spod Pałacu Prezydenckiego, te drugie, gdy w BBC słyszą jedynie rosyjskie oskarżenie w kwestii przyczyn katastrofy. Obie strony przeżywają politykę zagraniczną w kategoriach symbolicznych, lewica jednak wrażliwa jest na kwestię wizerunku polskiego społeczeństwa, prawica – wizerunku i honoru polskiego państwa. Otóż ten honor w smoleńskiej ideologii reprezentuje Lech Kaczyński.
Legenda małego Tuska
Drugą centralną postacią smoleńskiej legendy jest oczywiście Donald Tusk. Występujący w podwójnej roli – zarówno jako dawny antagonista Lecha Kaczyńskiego, jak też jako dzisiejszy wróg numer 1. O ile Kaczyński w nowej smoleńskiej ideologii służy jako tablica, na której prawica zapisuje liczne marzenia, o tyle Tusk występuje w roli oskarżonego o jedną tylko winę – o polityczną małość.
Oczywiście na użytek mas Tuska oskarża się nawet o zdradę, jednak w ideologii smoleńskiej, a zatem w inteligenckim opisie już dziś Tusk jest przedstawiony jako ktoś w rodzaju Piotrusia Pana, niedojrzały chłopiec, który wszedł do polityki, sądząc, że to zabawa. I kiedy nadszedł moment próby, kiedy zdarzyła się narodowa katastrofa, nie sprostał. Ten moment warto dostrzec, prawicowe elity nie zarzucają Tuskowi, że zrobił coś złego, że zdradził, oszukał, skłamał. On nie potrafił zachować się tak, jak oczekuje od przywódcy jego naród.
To właśnie jest istotą emocji prawicowych elit. To jest ich zarzut. Że w tym ciężkim roku Tusk ani razu nie wykazał się choćby śladem wielkości. Że co najwyżej był poprawny, owszem, poleciał na miejsce katastrofy, wziął udział w pogrzebach, wymusił na partii długą żałobę. Ale w żadnym momencie nie zrozumiał, w czym bierze udział. Nie rozumiał, jak wielkim wydarzeniem w skali każdego narodu jest taka katastrofa. Nie rozumiał, jak ważny dla godności i honoru państwa jest każdy gest.
W szczególności nie pojął, jak fundamentalne znaczenie ma śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy. Że poprzez determinację w docieraniu do całej prawdy państwo dowodzi sobie i innym swojej podmiotowości i wymusza szacunek dla siebie. Prawicowe elity są przekonane, że gdyby w Smoleńsku zginął premier Wielkiej Brytanii albo prezydent Francji, śledztwa potoczyłyby się inaczej. Że te państwa stanęłyby na głowie, użyły wszystkich międzynarodowych kontaktów, aby wymusić własne standardy.
Prawicowy przekaz smoleńskiego mitu pozornie jest miękki, ale w istocie piekielnie zjadliwy. Otóż Tusk nie jest władcą na trudne czasy, nie jest przywódcą na ciężkie sytuacje. Mit smoleński nie oskarża premiera, on ustawia Tuska w protekcjonalnej perspektywie.
Nie ma tu sensu rozstrzygać, czy to oskarżenie jest prawdziwe. W ogóle cały problem z dzisiejszą prawicową wrażliwością polega na tym, że nie wiadomo, czy jest ona typową krytyką trywialności własnej epoki, która na siłę szuka zagrożeń, aby ową trywialność uwypuklić, czy też geopolityczna sytuacja Polski jest naprawdę trudna i uzasadnia pesymistyczną perspektywę.
Jak jest naprawdę, zobaczymy za kilka dekad, dziś wiemy jedno: przekaz prawicowy jest społecznie nośny. Cała polska kultura, cała narodowa tożsamość zbudowana jest na lęku o własne bezpieczeństwo. Cała narodowa wrażliwość jest ukształtowana na kulcie zmarłych bohaterów. Tego kodu Tusk w istocie nie wyczuł, nie znalazł stosownych słów, nie wykonał gestów, których teatralny polski patriotyzm od swoich przywódców wymaga.
Robert Krasowski – publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i naczelny „Dziennika Polska-Europa-Świat”, współtwórca weekendowego dodatku „Europa”. Współzałożyciel warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej i współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne.