W ideologicznej nadgorliwości szatkowania dziejów, wymazywania z nich niewygodnych albo niewłaściwych lat i dziesięcioleci, tracimy nieopatrznie tę perspektywę, którą daje tylko rozumienie ciągłości historii. Umyka nam na przykład z oczu zdarzenie niezwykłe, że oto po raz pierwszy w ponadtysiącletnich dziejach Polski jej 65-letni mieszkaniec nie zaznał okropności wojny. Jeżeli przyjmiemy tradycyjną cezurę 30 lat na pokolenie, okaże się, że mamy już dwa pokolenia, które szczęśliwie nie oglądały trupów leżących w nieładzie w polnych rowach czy na ulicach. Co więcej – jedno najnowsze pokolenie, którego rodzice nawet byli wolni od wojennej traumy i nie zbierali w piwnicy, jak moja babcia, starych szmat, słoików, sucharów, najdziwniejszego złomu, woreczków z mąką pełnych moli, jednym słowem wszystkich rzeczy, które w razie wojny mogą się przydać.
Jest to fakt mający ogromne konsekwencje, wielokroć ważniejsze niż ulotne zmiany mód, tak bardzo nas zaprzątające, a nawet, ośmieliłbym się powiedzieć, przełomy ustrojowe. Owszem, przeżywaliśmy chwile tragiczne, były ofiary, bywały żałoby, ale śmierć oddalała się od nas dzięki zamierającej z roku na rok pamięci.
W genialnej powieści Wiesława Myśliwskiego „Kamień na kamieniu”, która powinna być w kanonie lektur szkolnych, przewodniczący Maślanka perswaduje Szymkowi Pietrusze, który chce budować sobie grób: „W każdym razie to jedno ci powiem, umrzeć też trzeba wiedzieć kiedy. A ty zły czas sobie wybrałeś. Dajmy na to w okupację czas był odpowiedni. Historyczny, żeby tak powiedzieć. Umierało się za coś, nawet gdyby cię zwyczajnie drzewo przywaliło. Czy zaraz po wojnie, tak samo nie najgorszy. Ma się rozumieć, po właściwej stronie.