Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Kłopot z debatą

Balcerowicz nie chce rozmawiać

Mamy kłopot z debatą publiczną. Najnowszy przykład to ,,nie’’ profesora Balcerowicza w odpowiedzi na zaproszenie od ministra Rostowskiego do debaty o OFE.

Balcerowicz nie chce debaty publicznej z Rostowskim, bo nie wierzy, że ona ma sens i że nie przemieni się w wymianę epitetów. Bardzo mi to nie pasuje jako publicyście i obywatelowi. Uważam, że profesor zachowuje się może i ze swego punktu widzenia racjonalnie, ale z perspektywy publicznej – niedemokratycznie.

W demokracji politycy i eksperci nie powinni unikać debat. A zwłaszcza debat o sporym znaczeniu społecznym. Ich rzeczą  jest dopilnować, by nie zeszły do poziomu tabloidu. Obywatele mogą się poczuć z takimi unikami źle. Tak ja się poczułem.

Bo co z tego, że wszystkie argumenty zostały już z obu stron sporu przedstawione? Debata telewizyjna ma znacznie większy oddźwięk niż solówki w prasie. Odmowa takiej debaty to pośrednio robienie z publiczności ludzi upośledzonych intelektualnie. Tak, temat jest skomplikowany, ale dzisiejszy świat jest skomplikowany generalnie, a jednak poważne debaty publiczne nadal się w nim toczą.

W zeszłym roku taką serię debat przeprowadzono przed kamerami TV - na przykład w Wielkiej Brytanii w ramach kampanii parlamentarnej. Tematy nie były celebryckie: globalny kryzys finansowy, walka z deficytem budżetowym, integracja europejska. I liderzy partyjni podjęli wyzwanie. Raz lepiej, raz gorzej, lecz obywateli nie zlekceważyli. Podobnie było w USA czy w Niemczech. Politycy i eksperci są od tego, by skomplikowane sprawy przełożyć na czytelne komunikaty do społeczeństwa.

To jest możliwe, metody są znane. Potrzebne jest jednak życzliwe wobec laika podejście. Szacunek dla społeczeństwa, które ma prawo czuć się zdezorientowane, słysząc sprzeczne zdania autorytetów i widząc narastającą zapiekłość polemistów.

Jedynym z naszych polskich rytuałów publicznych jest narzekanie na niską jakość publicznych debat.

Reklama