Pat w telewizji publicznej polegał na tym, że żadna siła polityczna nie miała w żadnej instytucji, która decyduje o władzach przy Woronicza, dostatecznej większości, by pogrążyć rywali. Wydawałoby się, że to sytuacja w demokracji pożądana. Nic bardziej mylnego. Panował klincz, który nie pozwalał na żadną reformę, ogłoszenie jakiegoś punktu zero, od którego można byłoby zacząć budowanie bardziej niepartyjnych mediów.
Miała być nim niby tzw. mała nowelizacja ustawy medialnej, która weszła w życie we wrześniu 2010 r. To się nie udało. Główne założenie nowelizacji – zmiana zasad rekrutowania kierownictwa poprzez oddanie prawa wskazywania kandydatów uczelniom – nie okazała się przełomem. Zapewne uczelnie typowały ludzi, którzy o to zabiegali, bądź o których zabiegano. Bo na liście nie było prawie nowych nazwisk. Więc nowa rada TVP – podobnie jak władze mediów regionalnych – to jak zawsze efekt układów i tymczasowych politycznych kompromisów. Nie daje też żadnej gwarancji stabilizacji.
Przez ostatnie pięć lat, od PiS i prezesury w TVP Bronisława Wildsteina, władza w telewizji zmieniała się osiem razy, były dwa okresy wakatów, sześciokrotnie na czele zarządu stali prezesi tylko „pełniący obowiązki”. Wildstein, Urbański, Farfał, Szwedo, Szatkowski, Orzeł, Ławniczak, Piwowar, znowu Orzeł (po trzech dniach zawieszony), teraz Braun, znowu p.o. – można skakać jak po kanałach. A każde nazwisko to pensje, odprawy, koszty podejmowanych w pośpiechu decyzji lub ich braku. Tak nie może działać żadna firma, nawet państwowa. Najpierw rządził PiS, potem LPR/Libertas, PiS z SLD, sam Sojusz, następnie znowu PiS-SLD, teraz trudno powiedzieć, co się wyklaruje.