Potrzeba co najmniej 540 kobiet. Tyle nowych kandydatek powinny wpisać na listy wyborcze największe ugrupowania, które w ubiegłych wyborach dostały się do Sejmu i które w tych wyborach mają na to szanse. Tyle musi przybyć, by zapełnić 35 proc. miejsc przewidzianych dla każdej płci. Inaczej nie da się zarejestrować listy.
Największe komitety zwykle wystawiają do wyborów po ok. 900 osób w całym kraju (dopuszczalne maksimum to 920). Kandydatów PO, PiS, PSL i koalicji Lewica i Demokraci było więc cztery lata temu w sumie 3637. Z tego 732 to kobiety – 20 proc. Relatywnie najwięcej – 22 proc. – w LiD, ale różnice były niewielkie: w PiS – 19 proc., w PO – 21 proc., w PSL – 18 proc. A ponieważ PiS się rozpadło i kandydaci tej partii z poprzednich wyborów będą teraz tworzyć osobne listy, liczba pań do zwerbowania będzie nawet większa.
540 to ostrożny rachunek. Dużo? Zanim prezydent podpisał ustawę o kwotach, wydawało się, że bardzo dużo. Do liderów lokalnych organizacji partyjnych poszedł więc przekaz: ustawić radar na kobiety. Wertować spisy kontaktów, rozglądać się, spotykać, sondować. Rekrutacja kandydatek na kandydatki ruszyła. I we wszystkich ugrupowaniach idzie podobnymi kanałami.
Może radne, może sołtyski
Halina Sobańska, radna SLD z Sosnowca, na razie się waha. W 2010 r. po raz trzeci weszła do rady miasta. Spodziewa się, że dostanie propozycję startu do Sejmu. I nęci ją, żeby z niej skorzystać. Ale ma wątpliwości, bo przecież wyborcy niedawno dali jej mandat samorządowy.
Samorządy to dla wszystkich ugrupowań największy zbiornik, z którego wyławiają kandydatki.