Puste półki hipermarketów w Tokio i Japończycy proszący rząd o dostarczenie im czegokolwiek do jedzenia siłą rzeczy nasuwają pytanie: a jak by to wyglądało u nas? Tym bardziej że – jak podkreślają socjologowie – ponad 20 lat dobrobytu bardzo zmieniło nasze zachowania, zwłaszcza w kwestii gromadzenia zapasów. – Tak na moje oko, to na zapasach kryzysowych mamy teraz trochę więcej niż zero. Za moich czasów samego zboża chlebowego było jakieś 200 tys. ton – mówi Wojciech Mojzesowicz, były minister rolnictwa w rządzie PiS. Jego czasy to 2007 r. A 200 tys. ton to wielkość również nieoszałamiająca, bo wystarczająca na niespełna trzy tygodnie kryzysowego pieczenia chleba.
Jeden dzień jedzenia
We wcześniejszych latach zapasy Agencji Rezerw Materiałowych, która w imieniu państwa gromadzi zasoby na czarną godzinę, były tak duże, że po powodzi w 1997 r. 200 tys. ton pszenicy po prostu rozdano rolnikom na ponowne obsianie pól. Zapasy na bieżąco uzupełniano, bo po powodzi w 2001 r. znów rozdano rolnikom 200 tys. ton pszenicy. Agencja mogła sobie pozwolić na takie gesty, bo budżet był stabilny, a plany zakupowe imponujące. Rząd Jerzego Buzka przewidywał, że w 2010 r. zgromadzonej w ARM żywności starczy na dwa miesiące dla całej Polski.
Optymizmu i pieniędzy starczyło do 2004 r. Agencja, przyzwyczajona do budżetu na poziomie około 200 mln zł, spadła nagle na finansowe dno. A jednocześnie wymagania cały czas rosły. – Unia wymagała od nas zapasów paliw na 90 dni. Mieliśmy raptem na 30. Żeby uciec przed wysokimi karami, Pawlak pomniejszał rezerwy żywności, żeby było za co zgromadzić więcej paliw – tłumaczy Mojzesowicz.