Kościół zawsze przyciągał intelektualistów i artystów, a najszerszym pasem transmisyjnym tego obopólnego zainteresowania było przekonanie o, generalnie rzecz ujmując, metafizycznej naturze ludzkiej egzystencji, która w sposób naturalny ciąży ku Niewyrażalnemu. Jednym z najgorętszych orędowników twórców był Jan Paweł II. W słynnym „Liście do artystów” papież pisze m.in.: „Nikt nie potrafi zrozumieć lepiej niż wy, artyści, genialni twórcy piękna, czym był ów pathos, z jakim Bóg u świtu stworzenia przyglądał się dziełu swoich rąk”. Trudno o większą nobilitację twórców, niż wskazanie na ich niemal demiurgiczne przymioty.
Mentalny mur
Trudno też nie zauważyć, że Karolowi Wojtyle zależało na tym, by rodzima myśl nie bała się konfrontować z myślą zachodnich teologów i filozofów i czerpać z niej. Mimo że polskich intelektualistów katolickich przez dekady oddzielał od ich kolegów po fachu komunistyczny mur, co utrudniało żywy kontakt, nie brakowało postaci pokroju Hanny Malewskiej czy Jerzego Turowicza. Dziś jednak zdaje się ich dzielić mur znacznie grubszy – mentalny. Obie strony separuje przekonanie, że siła polskiego Kościoła nie leży po stronie myśli, ale po stronie kiczowatych bazylik à la Licheń i pomników-gigantów à la Świebodzin.
Nic dziwnego, żyjemy przecież w kraju, w którym prawicowa posłanka protestuje przeciwko uchwalaniu Roku Czesława Miłosza, przy okazji podając w wątpliwość katolicyzm pisarza. Nie było przy tym słychać – poza osamotnionym głosem abp.