Mówi się: wolny zawód. Ale w Warszawie to od dawna kierat. Zamiast wnikliwej lektury akt sądowych – obsługa prawna skomplikowanych przedsięwzięć finansowych. W miejsce popisów retorycznych i erystycznych w sądzie – wprowadzanie na rynek zagranicznych inwestycji. Praca często w języku angielskim, przez telefon i Internet. Lawirowanie między polskim a zagranicznymi systemami prawnymi w ramach współpracy z adwokatami w innych krajach, ale dla tej samej firmy. Już prawie połowa adwokatów (wliczając przyuczających się do zawodu aplikantów) pracuje dziś w Warszawie. Prawie 80 proc. spośród nich już w tym nowym stylu, no i w nowej branży: obsłudze finansów.
Adwokatura w trochę mniejszych miastach też się zmienia. Tam też trzeba lawirować, ale w innym sensie: między ochroną własnej niezależności a koniecznością istnienia w lokalnym środowisku. Im mniejsze miasto, tym więcej trzeba odwagi, by wystąpić w sądzie naprzeciw burmistrza czy ważnego lokalnego biznesmena. (Przy tym lokalne elity to zwykle jakaś bliższa lub dalsza rodzina; w Białymstoku w 2010 r. aplikanta adwokackiego w sprawie karnej nie było komu sądzić, bo kolejni sędziowie okazywali się spokrewnieni).
Zawód staje się w dosłownym sensie ryzykowny. W lutym 2011 r. do pani adwokat w jednej z kancelarii w Krakowie wszedł przedstawiciel przeciwnika procesowego i mierząc pistoletem straszakiem w jej serce dwukrotnie wystrzelił. W 2008 r. w Zagórzu w domu adwokata wybuchła bomba, tym razem prawdziwa, przesłana mu przez drugą stronę sporu. Rok później podobny zamach zdarzył się w Sanoku.
Lokalnym marzy się więc nade wszystko silna korporacja adwokacka, która dbałaby o utrzymanie elitarnego statusu tej grupy zawodowej, z elitarnością finansową włącznie.
Wreszcie adwokaci w najmniejszych miasteczkach.