Przełom kwietnia i maja 2011 nie pożałował nam igrzysk. Cały świat, a przynajmniej jego chrześcijańska część, miał okazję do trzech wielkich uciech: ze ślubu, z beatyfikacji i z trupa. Świadczy to pięknie, jak otwarta i optymistyczna jest nasza cywilizacja – potrafimy radować się ze wszystkiego. Wystarczy tylko rzecz odpowiednio podmalować, podać w odpowiednim sosie, a już gotowiśmy tańczyć po ulicach i całować się z dubeltówki. Trup, ślub, prawie święty. Hulaj dusza!
Na początku był ślub. Przedstawiono nam wzruszającą historię, jak to pan młody, który w sprzyjających okolicznościach może zostać królem Albionu (nie zapominajmy wszakże, że po panowaniu Ludwika XIV dopiero prawnuk doczekał się korony), bierze za żonę kopciuszka. Pięćset milionów panienek w całym chrześcijańskim świecie śniło po nocach ten sen błogi, że mogłoby paść i na nie. Niestety, nieścisłość drobna. Kate ma tatusia milionera i dlatego tylko uczyć się mogła w szkołach, w których spotyka się błękitnokrwistych.
Prawdziwego kocmołucha książę młody małżonek nie widział w życiu, bo gdyby takowy zbliżył się na odległość mniejszą niż dwieście metrów, zatrzymałaby go obstawa chroniąc jaśnie urodzonego przed potencjalnym świerzbem, wszawicą czy innymi podobnymi chorobami, które powoduje spoufalanie się z proletariatem. Nawet zgubionego pantofelka nie pozwolono by mu dotknąć, po pierwsze, z powodów jak wyżej, po drugie dlatego, że w obuwiu umieszczają terroryści tajną broń, o czym wie każdy strażnik na lotnisku każący nam wkładać buty do prześwietlonego koszyka i maszerować boso bez względu na to, czy lato, czy zima i jak nas żenują dziurawe skarpetki.
Turyści (zwani oficjalnie pielgrzymami) przybyli do Rzymu na beatyfikację Jana Pawła II powtarzali niczym mantrę, że takie wydarzenie zdarza się raz na wiek, a może na całą historię Polski.