Po pierwsze, pokazuje, że przed wyborami politycy trochę niczyi, niepewni swojego dalszego publicznego losu, próbują szukać twardszego gruntu (przykładem także „łamanie się” Adama Bielana i sygnały, że po przygodzie z PJN myśli o powrocie do PiS).
Arłukowicz, nie należący formalnie do SLD, ale wyrazisty i rozpoznawalny, już kilka razy był kierowany w ślepy zaułek, np. jako ewentualny kandydat w wyborach samorządowych (bez szans na zwycięstwo). Arłukowicz zdawał sobie sprawę z faktu, że jest pewnym zagrożeniem dla lidera Sojuszu Grzegorza Napieralskiego, a w czasie zwyczajowego, wyborczego zwierania szeregów przy przywódcy, status wolnego elektronu nie jest korzystny.
Wybrał więc może nie do końca pewną drogę w towarzystwie Platformy, ale – w razie powodzenia – dającą szansę dużej kariery urzędniczej. PO za bardzo nie patrzy w papiery i polityczne biografie, czego dowodem funkcja szefa MSZ dla Radosława Sikorskiego. Po drugie, SLD rzeczywiście toczy niejasne gry niejako pre-koalicyjne z PiS i mimo gromkich zaprzeczeń liderów, politycznej współpracy po wyborach nie można wykluczyć. Arłukowicz od dawna od takiej współpracy się dystansował. Mniej tu zresztą chodzi o ideologiczny konflikt lewicy z prawicą, a konkretnie PiS.
Po trzecie, Arłukowicz jest kolejnym przykładem posła, któremu opozycyjne posłowanie nie wystarcza. Produkowanie projektów, które nie mają szans na przegłosowanie może stać się po kilku latach męczące, zwłaszcza dla tych parlamentarzystów, którzy nie robią partyjnych, wewnętrznych karier, jak w przypadku Arłukowicza. Tego zawsze obawiają się szefowie opozycyjnych ugrupowań, wiedzą, że długie pozostawanie z dala od władzy i stanowisk rozmiękcza morale działaczy, powoduje, że zaczynają się rozglądać za lepszą, bardziej perspektywiczną pozycją.