Słyszymy dziś zapewnienia, że tym razem jest inaczej, że Smoleńsk nie jest kolejną wojną elit, że to wydarzenie przeorało społeczeństwo, zmieniło jego reakcje, ujawniło to, co było głęboko skrywane. Owszem, pojawili się fanatyczni obrońcy krzyża, w których ujrzano emisariuszy idącej na wojnę katolickiej większości. Przeoczono jednak fakt, że w chwili największej koncentracji sił owa „większość” potrafiła rzucić na szaniec zaledwie kilkuset krzyżowców. Jeśli to była krucjata Polski katolickiej, to katolicyzm krucjatowy ma w Polsce rozmiar szkolnej wycieczki.
Z kolei druga część społeczeństwa przeraziła się podobno cynizmu elit. Brutalności Andrzeja Wajdy, który kilka dni po katastrofie odmówił Kaczyńskiemu miejsca na Wawelu, zimnej obojętności Tuska, wraku pozostawionego na obcej ziemi i trwania „przemysłu pogardy”. Jednak to przerażenie okazało się tak wielkie, że społeczne poparcie dla Platformy jest dziś prawie takie samo jak przed katastrofą.
Byłaby zatem śmierć prezydenta wydarzeniem bez znaczenia? Gdyby nie wysiłki elit, w zasadzie tak. Smoleńsk był jak spektakl: dramatyczny, symboliczny, malowniczy, przykuwający uwagę i... nic więcej. Był jak śmierć księżniczki Diany, był wydarzeniem, które porusza emocje, a nie dotyka rozumu. Wywołuje łzy, ale ani o milimetr nie zmienia poglądu na świat. Bo nie było w nim żadnego politycznego sensu. Przynajmniej dla społeczeństwa.
Ten sens pojawia się powoli, z czasem, pod wpływem stałej presji elit starających się narzucić społeczeństwu swoje emocje. Bo to głównie elity są Smoleńskiem poruszone. Wręcz wystraszone. Boją się jednak nie dlatego, że mają po temu dobry powód, ale dlatego, że mają taki zwyczaj. Taki odruch. Taką depresyjną i katastroficzną wrażliwość.
Zrodziła się ona 20 lat temu jako owoc heroicznej wyobraźni środowisk solidarnościowych.