Każdy poseł zna zasady tworzenia list, bo to podstawa istnienia. W partii jest do rozdysponowania 41 jedynek (to liczba okręgów wyborczych), tyleż dwójek i trójek, a więc najcenniejszych miejsc na listach wyborczych. Kto się nie mieści naturalnie w pierwszej 120 ugrupowania, zaczyna się denerwować. Praktyka pokazuje, że do poziomu trójek działa z dużą pewnością zasada pierwszeństwa, czyli na te miejsca, siłą inercji wyborców, pada najwięcej głosów. Im dalej w głąb list, tym ta reguła zaczyna słabnąć, zdarzają się „skoczkowie”, którzy potrafią się przebić z dalszego miejsca i wyprzedzić czwórkę czy piątkę. Dlatego mówi się czasami o „buncie czwartych”; rzeczywiście, to od tego miejsca na liście zaczynają się dąsy kandydatów, skargi do zarządu partii na decyzje organizacji terenowych, żądania przesunięcia wyżej.
Ogólny rachunek i doświadczenie mówią, że partia, która zdobywa w wyborach około 40-proc. poparcie, może liczyć średnio na plus minus 5 mandatów w okręgach, a w większych, np. w Warszawie, Łodzi czy na Śląsku „żre” w takim przypadku do 7–8 miejsca lub nawet poza dziesiątkę (ważna jest też procentowa przewaga nad drugim ugrupowaniem i to, jak wiele partii wejdzie do Sejmu). Istotne też, z jakiego okręgu pod względem politycznym startuje poseł.
Wiadomo, że Platforma w Szczecinie może mieć nadzieję nawet na 8–9 mandatów, ale już na ścianie wschodniej czwarta pozycja na kartce wyborczej nie gwarantuje miejsca przy Wiejskiej. Jarosław Gowin w inteligenckim Krakowie może więc swoje (na razie) trzecie miejsce traktować ewentualnie jako tylko prestiżową porażkę, bo na pewno wejdzie do Sejmu, ale już Joanna Mucha z czwórką w Lublinie nie może być tego pewna. Dlatego zapewne już protestuje, podobnie jak Antoni Mężydło z szóstką i inni.