Czy to możliwe, by jeden człowiek wytoczył tysiące pozwów? J. od 2000 r. odsiaduje wyrok 13 lat i 10 miesięcy w Wejherowie. Podczas kłótni zabił nożem kolegę i zarazem pracodawcę. Została żona i dzieci. – Ktoś, kto popełnił tak okrutne przestępstwo, musi odbyć karę, skorygować swój charakter – mówi J. Czy skorygował? Gdańscy sędziowie są sceptyczni. Wiedzą jedno: wsadzili za kraty sprzedawcę magazyniera, a wyjdzie półprawnik, znawca sądowych procedur. Dziennie J. wysyła średnio 30–40 pism. Skarży się głównie na warunki pobytu w więzieniach i na pracę sądu. Jednego dnia dostał aż 420 urzędowych odpowiedzi, dwukrotnie ponad 300. Sądy okręgu gdańskiego prowadzą obecnie 685 spraw z jego powództwa. W Sądzie Okręgowym w Warszawie też jest ich kilkaset. W Słupsku tylko 60. J. żąda odszkodowań od państwa i różnych osób fizycznych.
Ciasno i w złym towarzystwie
Fala więziennych roszczeń ruszyła w połowie minionej dekady. Najpierw niewielka. Pozwy dotyczyły głównie ciasnoty w celach i odsiadki z palącymi. Sądy początkowo unikały przyznawania odszkodowań. Zmieniły jednak podejście, gdy w 2007 r. Sąd Najwyższy uznał, że ciasnota może naruszać prawo do prywatności. Sukcesy w postaci odszkodowań zasądzanych w Polsce (2–3 tys. zł) i w Strasburgu (3–3,5 tys. euro) rozpaliły wyobraźnię osadzonych. Pozwy płyną coraz szerszą falą.
– To jest sposób na zabicie czasu, przełamanie więziennej nudy, bezradności – mówi dr Monika Marczak z Zakładu Patologii Społecznej i Resocjalizacji Uniwersytetu Gdańskiego. – Na każde pismo urząd lub sąd musi odpowiedzieć. To daje więźniom poczucie, że są obecni, że walczą o siebie. Potrafią napisać skargę, że mucha biega po celi i zabiera im przestrzeń.
Według służby więziennej, w 2008 r.