Wraz z ogłoszeniem świeżych danych GUS znów uderzono w Polsce w alarmowy dzwon. W 2009 r. urodziło się 419 tys. dzieci, w ubiegłym – 413 tys. Pod względem dzietności Polska zajmuje 209 miejsce na 223 kraje świata. W ciągu 20 lat liczba ludności naszego kraju – przewiduje Eurostat – zmniejszy się o 2 mln. W 2030 r. będzie nas więc 36 mln, a w 2060 r. już tylko 31 mln. Publicyści i badacze biją na alarm, że bez wzmożonej prokreacji rozleci się nasza gospodarka oraz tożsamość.
Od lat cała Europa jest pochłonięta problemem, który sprowadza się do pytania: czy osób płacących podatki na ubezpieczenia społeczne będzie w przyszłości wystarczająco dużo, by pokryć świadczenia emerytalno-rentowe? Mówiąc językiem demografów: czy da się przywrócić zastępowalność pokoleń? Obawa przed bankructwem skłania poszczególne państwa do szukania owych kluczy do przetrwania. Wiosną 2011 r. w Budapeszcie odbyła się debata specjalistów z różnych krajów europejskich. Jeśli jej słuchaczom nasunął się ostatecznie jakiś generalny wniosek, to taki, że skłonność do rodzenia dzieci jest bardzo trudna do przewidzenia i precyzyjnego sterowania, a wysiłek państwa nie musi przynieść oczekiwanego skutku. Rozwiązania, które działają w jednych krajach, w drugich są bezużyteczne. Czy wśród rozmaitych narzędzi można jednak znaleźć takie, które można by zastosować w Polsce?
Tacierzyński? Na razie nie
Skandynawia to wzór wzmagania dzietności. Najlepiej radzi sobie z tym Norwegia, gdzie atmosfera jest tak przyjazna prokreacji, że pary decydują się na dziecko, żeby przetrwać kryzys i czasowe problemy ze znalezieniem pracy. – Jako rodzice wciąż czują się ważni i potrzebni państwu – chwali swój rząd Trude Lappegard, badaczka z Norway Statistics w Oslo.