Prawicowa opowieść mówi o Kościele zdradzonym, który pokonał komunizm po to, by zostać pokonanym przez demokrację, bo gdy w 1989 r. władzę nad Polską przejęły liberalne elity – postępowe, szydercze i antyklerykalne – jednym ruchem zepchnęły Kościół na boczny tor. Z kolei lewicowa historia opowiada o wielkiej katolickiej krucjacie, o Kościele, który wymusił na młodej demokracji swoją dominację, podyktował jej ustawy, podyktował obyczaje, a całą Polskę obwiesił krzyżami. Był tak silny, że nawet lewicę rzucił na kolana.
Jeśli ktoś przyjmuje schemat prawicowy, zawsze dostrzeże tylko porażkę Kościoła, jeśli lewicowy, w tym samym wydarzeniu zobaczy kolejne zwycięstwo kleru. Weźmy pierwszy z brzegu przykład – brukselską przemowę ojca Rydzyka. Jedni dostrzegli w niej siłę ołtarza, który upokorzył tron, drudzy jego słabość, bo tron zmusił go do przeprosin.
Trzeba zweryfikować dwie założycielskie opowieści, przypomnieć, jak było naprawdę. Nadać ocenie siły i słabości Kościoła rzeczywistą miarę. Zacznijmy od faktów. Od tego, że po 1989 r. to nie Kościół próbował dokonać inwazji na politykę, ale polityka sama zapukała do jego drzwi. Pierwszy ruch należał bowiem do rodzących się partii politycznych, malutkich, kanapowych, będących organizacyjnymi wydmuszkami. To zupełnie dziś zapomniany okres polskiej demokracji, może i słusznie, bo był wyjątkowo żałosny. Młodziutkie partie nie miały struktur, pieniędzy i mediów, nic dziwnego, że ustawiły się w roli klientów wobec dwóch rzeczywistych instytucji – Solidarności oraz Kościoła. Chętnych było jednak za dużo, zaczęła się więc zażarta walka o pierwsze miejsce u pańskiego stołu.