O tym, że Andrzej Wajda chce kręcić film o Wałęsie, wiadomo było od dawna. Już kilkakrotnie media informowały, że lada moment mistrz stanie za kamerą. Nie było to jednak możliwe z dość zasadniczego powodu. Brakowało scenariusza. W pewnym momencie mówiło się o projekcie Agnieszki Holland, która chciała spojrzeć na czasy Solidarności oczami nie samego Wałęsy, lecz jego żony Danuty. Niezły pomysł, może zresztą reżyserka sama zrealizuje kiedyś taki film czy – jak mówiła w wywiadach – paroodcinkowy serial. Tymczasem nowego autora podpowiedział Wajdzie Roman Polański. Dlaczego wskazał akurat Janusza Głowackiego? Niewykluczone, że czytał jego „Moc truchleje”, w której strajk sierpniowy 1980 r. pokazany został bez patosu, z punktu widzenia małego człowieczka, niejakiego Ufnala, nie do końca rozumiejącego zawiłości dziejącej się na jego oczach historii. (Występuje w „Mocy” też sam Wałęsa jako Wąsaty). Z pewnością zaś Polański dokładnie wie, jak Głowacki pisze, i dlatego mógł pomyśleć, że właśnie taki autor – celnie posługujący się żartem, ironią, paradoksem – powinien stanąć pomiędzy bohaterem i reżyserem. Między legendą Solidarności a legendą polskiej szkoły filmowej.
Głowacki był przez tydzień w Gdańsku podczas tamtych strajków, dostał nawet przepustkę z podpisem Wałęsy, lecz, jak dzisiaj wspomina, nie wpadał, wzorem swoich kolegów przybywających na Wybrzeże, w stany euforyczne. Wręcz przeciwnie, był raczej pesymistą. Stan wojenny zastał go w Anglii, dokąd pojechał na premierę swej sztuki. Już do kraju nie wrócił, wybrał trwającą wiele lat emigrację w Stanach.
Scenariusz filmu o Wałęsie, nad którym pracuje „w niemałym trudzie”, to jego pierwsza tak poważna próba zmierzenia się z polskim historycznym tematem.