Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Demony demokracji

Czy Platforma zagraża demokracji?

Jak widać z premiera wychodzą nie tylko wilcze oczy, które w nim widzi Jarosław Kaczyński, ale także rogata dusza. Jak widać z premiera wychodzą nie tylko wilcze oczy, które w nim widzi Jarosław Kaczyński, ale także rogata dusza. Leszek Zych / Polityka
Nieformalna kampania wyborcza PiS, zwana informacyjną, wygląda na skierowaną do ludzi bezradnych i „prześladowanych” przez totalitaryzm. W swojej przesadzie wydaje się groteskowa, wręcz bezsensowna, ale jest w niej ukryta metoda.

Codzienne doniesienia z frontu są dramatyczne. Te resztki Polski, które bronią ostatnich szańców suwerenności (zwłaszcza w „Gazecie Polskiej”, w „Uważam Rze”, w namiocie pod Pałacem Prezydenckim i na prawicowych portalach), wyliczają kolejne dowody na zbrodnie Platformy Obywatelskiej przeciw demokracji i przeciw narodowi polskiemu. Jarosław Kaczyński w liście do premiera Tuska alarmuje: „Zagrożone jest wręcz bezpieczeństwo żywnościowe Polaków”.

Prawicowi komentatorzy prowadzą dyskusję, w której całkiem serio zastanawiają się, czy to może jeszcze peryferyjna półdemokracja, czy już Polska epoki Sasów, a może taki PRL za późnego Gierka albo Białoruś, klasyczne wręcz państwo totalitarne (w sondażu na portalu Wpolityce.pl. wygrał „okres Gierka”, nieznacznie pokonując „czasy saskie”).

PiS ze swoją drużyną żyją w kraju niesuwerennym, niedemokratycznym, zawłaszczonym, gdzie z winy Tuska ludzie nie mają pieniędzy nawet na zrobienie aplikacji, jak głosi jeden ze spotów ugrupowania. A w dodatku premiera nie wolno krytykować.

Wydawać by się mogło, że to jakieś urojenia, kabaretowa karykatura, ale jest to teraz znaczący ton w publicznym dyskursie. To coraz bardziej świat równoległy, rzeczywistość alternatywna, która domaga się jednak respektu i normalnego traktowania.

Jakie są zatem dowody na totalitaryzm systemu rządzenia w Polsce? Koronnym dowodem jest akcja ABW o szóstej rano u internauty od witryny antykomor.pl. Skierowanie do psychiatry prezesa Kaczyńskiego było kolejnym „skandalicznym przykładem”. Tak jak wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry, zawarty w projekcie raportu komisji śledczej w sprawie Barbary Blidy. W ten klimat wpisywały się „represje” rządu wobec kiboli, nie za chuligaństwo, ale za antyrządowe hasła. Naturalnie, niesłychanie ważne było wyrzucanie z mediów publicznych „dziennikarzy o wrażliwości konserwatywnej”, „autorów niepokornych”, jak sami o sobie piszą na okładce „Uważam Rze” oraz zamach na ostatni antyrządowy dziennik, czyli „Rzeczpospolitą” (chodzi o zmianę większościowego właściciela).

Ponadto Tusk buduje monopartię, podkupuje ludzi z innych ugrupowań, zawłaszcza wszystkie instytucje, w istocie nie chce oddać władzy. Grożą zatem fałszerstwa wyborcze, zwłaszcza gdyby wybory miały trwać dwa dni, dlatego trzeba obalić w Trybunale Konstytucyjnym uchwalony niedawno nowy kodeks wyborczy. A są jeszcze wszechwładne służby specjalne oraz całkowicie uzależniona od Tuska niezależna rzekomo prokuratura, gdzie wycinani są prokuratorzy, którzy zagrażają władzy. No i jeszcze katastrofa smoleńska – tu rząd kluczy, zwleka, kręci, chroni sam siebie, może ukrywa spisek, który zmierzał do „obezwładnienia samolotu” i wciągnięcia go „w śmiertelną pułapkę”?

Kto przeprasza, kto nie

Te zarzuty są zbudowane na takiej samej zasadzie jak ostatnie spoty PiS: każda przykrość, kłopot czy niepowodzenie każdego obywatela to wynik bezpośredniego sprawstwa Donalda Tuska. Przypisuje się Tuskowi totalitarne możliwości, a potem mu się je zarzuca. Nieważne, czy zrobi coś niezależny od rządu sędzia, prokurator, sejmowa komisja pod przewodnictwem opozycyjnego posła, nieistotne, że prezydent Komorowski już zapowiedział jednodniowe wybory, a badania psychiatryczne prezesa sąd odwołał – państwo jest opisywane nie jako system autonomicznych instytucji, ale jako domena premiera i partii złych ludzi.

Niewątpliwie PiS postrzega państwo według swoich wyobrażeń i wizji. Nawet jeśli niedawno oddzielono stanowiska prokuratora generalnego od urzędu ministra sprawiedliwości, to najwyraźniej – zdaniem PiS i publicystów tej opcji – tylko po to, aby prokuraturę od rządu jeszcze bardziej, bo nieformalnie, uzależnić. Jeśli teraz KRRiT jest bardziej pluralistyczna niż za rządów PiS – kiedy nie było w niej żadnej opozycji, a skład Rady wymieniono wówczas, w 2006 r., ekspresowo, w ciągu kilkudziesięciu godzin – to i tak to oczywiście nie wystarcza, bo Platforma „zawłaszcza”. Kiedy w tym samym 2006 r. ówczesny nowy prywatny współwłaściciel „Rzeczpospolitej” mianował – przy akceptacji i po konsultacjach z PiS – nowego naczelnego, Pawła Lisickiego, a ten umocnił tam zwartą ekipę sprzyjających Kaczyńskiemu publicystów zwalniając oponentów, prawica uznała to za rzecz zupełnie naturalną. To było „zmienianie Polski” i „przywracanie równowagi w mediach”. Teraz zaś, choć jeszcze nic się w „Rz” nie stało, już się mówi, także w Strasburgu, o zamachu na wolność słowa.

Jednak nie tylko o mechaniczne porównywanie tu chodzi, że ci tak, a tamci za to tak, i nie o pytanie: kto zaczął? Tu nie ma symetrii z innego powodu: Tusk i jego ekipa próbują się jednak tłumaczyć przynajmniej z części błędów i wpadek, wyjaśniają, są zakłopotani, bez względu na to, ile w tym hipokryzji. Takie ubolewanie przynajmniej wzmacnia porządek publicznych spraw i wartości, pokazuje znak plusa i minusa, nawet jeśli praktyczny ład wciąż nie jest idealny. Niezłym przykładem jest sprawa mediów publicznych.

Szef KRRiT Jan Dworak, nominat prezydenta Komorowskiego, przyznaje się do porażki w kwestii ich odpolitycznienia, podobnie jak Iwona Śledzińska-Katarasińska z Platformy, wprost mówiąca o nieudanej reformie, którą pilotowała. Czy w czasach IV RP kajali się za przejęcie TVP przez PiS ówcześni przewodniczący KRRiT – Elżbieta Kruk, a potem Witold Kołodziejski? Nie, ponieważ to było dobre przejęcie. Fakt, że robił to PiS, wystarczał, aby miało to głęboki sens, było wpisane w naprawę Polski. Świństwa sanatorów moralnych IV RP nigdy nie były prostymi świństwami, ale instrumentami zmieniania kraju. Przewiny Platformy zaś to zwykłe draństwa, niewpisane w żaden usprawiedliwiający system. Oczywiście to ideologiczne alibi PiS nadał sobie sam.

Na czym polega różnica

Jeśli dzisiaj zwolennicy Kaczyńskiego zachodzą w głowę, jak można nadal popierać Platformę, a nie PiS propagujący odnowę Polski, to wciąż nie rozumieją, co się stało w latach 2005–07. Bracia Karnowscy podczas rozmowy z Arturem Balazsem w „Uważam Rze”, à propos nieustannej obawy przed PiS, pytają dość bezradnie: „I to się nigdy nie wypali?”. Otóż nie, z jednego choćby powodu: błędy Platformy można potępić i nadal głosować na tę partię, bo nie są one elementami ideowej konstrukcji, bo Platforma nie włącza ich do swojego kanonu, odcina się, często także od ludzi. Patologie zaś IV RP i PiS nie dały i nie dadzą się potępić bez zanegowania sensu głosowania na tę partię, bo one – według samych zainteresowanych – nie są żadnymi patologiami, ale zasadniczymi celami i dopuszczalnymi środkami. Aby nadal głosować na PiS, trzeba te patologie uznać za czyny chwalebne, za filary odnowy moralnej. Rozumieją to miliony wyborców, ale nie rozumieją publicyści, wciąż powtarzający tezy o antykaczyńskiej histerii elit i zmowie mediów.

Czy kiedykolwiek Jarosław Kaczyński przeprosił wyborców za wątpliwie etyczne działania swojej partii, za niezliczone wolty, niedotrzymywanie solennych obietnic, za tajne narady w sprawie aresztowań, za urojenia dotyczące wszechobecnego układu? Jeżeli ktoś już w szeregach PiS był winny, to dlatego, że okazał się zdrajcą, uśpionym agentem, że w kręgu PiS przebywał nieprawnie.

Za zawstydzające rozmowy, z posłami Renatą Beger i Adamem Lipińskim w rolach głównych, co mogła poznać cała Polska i nie sposób było tego przemilczeć, przeprosiny zostały podane w sakramentalnej już (bo powtarzanej potem kilkakrotnie, a ostatnio przez o. Rydzyka po wystąpieniu w Brukseli) formule: przeprasza się tych, którzy poczuli się urażeni. Formuła to dość perfidna, nie ma w sobie żadnej pokuty i pokory, tylko przesłanie, że może tylko ktoś tam, o słabszych nerwach, zbyt dobroduszny, nierozumiejący, jaka tu zacięta walka o Polskę się toczy, mógł poczuć się dotknięty, więc warunkowo przepraszamy, ale nie oznacza to, że cokolwiek zostało uchylone i wycofane. Ta część prawicy z zasady nie znosi wszelkich przeprosin, nawet gdy przeprasza ktoś inny. Ostatnio dostało się prezydentowi Komorowskiemu za Jedwabne.

Platforma – jakkolwiek by na tę partię wybrzydzać – nie atakuje gazet, sędziów, Trybunału Konstytucyjnego, nie podważa sądowych wyroków, nie używa tak powszechnie insynuacji i domniemania winy, jak czyni to Jarosław Kaczyński i jego interpretatorzy. Nie chwali się wysyłaniem służb specjalnych za koalicjantem „od pierwszego dnia”. Jej politycy nie mówią o zaprzaństwie, nie odmawiają patriotyzmu drugiej stronie, nie używają tego specyficznego, niepodrabialnego tonu wyższości moralnej, za którą stoi przekonanie, że wolno zanegować każdą zasadę przyzwoitości, aby zbawić Polaków.

Szefowie służb specjalnych za rządów PO nie wskazują, na kogo głosować, nie wysyłają kamer pod domy aresztowanych, nie wymieniają z nazwiska biznesmenów, którzy powinni mieć się na baczności. To nie Platforma skierowała na funkcję szefa apolitycznego z założenia CBA swojego posła, a na przewodniczącego KRRiT swoją posłankę. Nawet długie trzymanie, dla wielu niezrozumiałe i samobójcze, Mariusza Kamińskiego na czele CBA było przejawem innego podejścia do instytucji. Czy można sobie wyobrazić, że kogoś tak sobie wrogiego, na takiej funkcji, trzyma tyle czasu premier Kaczyński?

Takich pytań jest więcej. Czy Lech Kaczyński podczas swojej prezydentury przyjąłby sprawozdanie KRRiT, gdyby PiS chciał jego odrzucenia? Czy mający większość w Sejmie PiS zgodziłby się na szefa IPN, bliskiego współpracownika dawnego prezesa, gdyby ten wyraźnie sprzyjał w swoim czasie Platformie, a nie PiS? Po nominacji Łukasza Kamińskiego rozległy się na prawicy głosy, że oto marsz Platformy do przejęcia w całości kraju został zatrzymany, że przynajmniej to stanowisko zostało wydarte z rąk Tuska. Brzmiało to o tyle komicznie, że wybór Kamińskiego dokonał się również głosami posłów PO, a wcześniej partia ta świadomie zgodziła się na taką procedurę wyłaniania kandydata, nad którą nie będzie miała kontroli.

Platforma dopuszcza się oczywiście występków, niezręczności, nieporadności, charakterystycznych dla dużej, mało sterownej formacji, obsiadłej w niektórych miejscach przez pasożytów i cyników. Czasami zapiera się przed przyznaniem do błędu, aby nie być posądzoną o uległość wobec PiS. Ale ewidentnie przyłapana, raczej się nie upiera, choć w naprawianiu błędów bywa niekonsekwentna i połowiczna. To jest ta zasadnicza różnica. Bo przed pomysłami i poglądami PiS nie ma obrony, nie ma odwołania do żadnej instancji. Kiedy się zawoła „Policja!”, słyszy się: to my jesteśmy policją. Nie ma występku, bo ten występek jest cnotą.

Antykampania

I teraz przejdźmy do dekonstrukcji najnowszego mitu PiS. Powstaje zasadnicze pytanie, po co partii Kaczyńskiego ta akcja z absurdalnymi zarzutami o totalitaryzm Platformy, tezy o upadku demokracji, o epoce Gierka, a także po co niemądre spoty de facto żądające od Tuska wszechwładzy i wpływu na wszystkie dziedziny życia? Ta przesada wydaje się zbyt teatralna, aby była szczera. Musi być jakiś powód, aby nie uznać, że chodzi o zbiorową paranoję.

Otóż wiele wskazuje na to, że PiS rozpoczął intensywną kampanię antyfrekwencyjną w przekonaniu, że obniżenie frekwencji to klucz do wyborczego sukcesu. Z jednej strony partia ta wyraźnie umacnia rydzykowy, najtwardszy elektorat, z drugiej strony, niejako podprogowo, zniechęca potencjalnych wyborców do głosowania na PO. Nie myśli o ich pozyskaniu, bo na to nie ma szans, chce tylko zasiać cień wątpliwości, osłabić determinację.

Właśnie tworzenie atmosfery bylejakości życia publicznego, jako opanowanego przez marnych ludzi z marnymi intencjami, jest celem tej antykampanii: uśpienie wojsk przeciwnika przy pełnej mobilizacji własnych. Chodzi o to, aby decyzja o głosowaniu na Platformę była okupiona cierpieniem, dyskomfortem, który chce się zredukować, czyli odrzucić wraz z powodem przykrości. Z tyłu głowy ma się odzywać głos pani ze spotu, która straciła pracę przez ciążę i Tuska. Można odnieść wrażenie, że PiS zgadza się nawet, roboczo – na użytek tej kampanii, decydującej o losach ugrupowania – na symetrię zła, na zasadzie: Platforma jest do niczego, my jesteśmy radiomaryjne mohery, nie ma na kogo głosować. Cel jest klarowny: oheblować elektorat Platfomy do najtwardszego tylko trzonu, tak aby walkę stoczyły grupy żelaznych wyborców, gdzie siły są znacznie bardziej wyrównane. To może najbardziej wyrafinowana, jak dotąd, gra Kaczyńskiego.

Przecieki z wewnętrznych badań Platformy, że jej twardy elektorat to ok. 20 proc., zgadzają się z naszymi wnioskami, jakie wcześniej wyciągaliśmy pośrednio z innych sondaży: oszacowaliśmy żelaznych wyborców PO na 22 proc. („Polak polityczny”, POLITYKA 51/09), co dotąd nie przeszkadzało tej partii wygrywać wyborów. Siłą Platformy była zawsze mobilizacja miękkiego, mniej zdecydowanego elektoratu i w tym biła PiS na głowę. Wrażenie upadku kraju, totalitarnej władzy i nieprawości, syndrom jakiejś dziwacznej bezobjawowej apokalipsy mają sprawić, że frekwencja w wyborach będzie niska, a nawet niespełna 30 proc. głosów na PiS, jak w 2005 r., wystarczy, aby rozdawać karty.

W tak pomyślanej strategii nie ma granic śmieszności, absurdu czy przyzwoitości, których nie można przekroczyć. Działa jedna reguła: uderzyć maksymalnie mocno, postawić wszystkie możliwe, choćby najgłupsze zarzuty – a coś z tego zostanie i 9 października zatrzyma ludzi w domach. A armia PiS pójdzie i większość straci większość.

Polityka 30.2011 (2817) z dnia 19.07.2011; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Demony demokracji"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną