Po śmierci Andrzeja Leppera słowem najczęściej się pojawiającym był „szok”. Rzeczywiście, samobójcza śmierć najmniej pasuje do tego właśnie polityka. Organizator blokad, awantur, gwałtownych protestów, oblegający Sejm na czele zbuntowanych rolników, chłoszczący dzierżawców, watażka słynący z bezwzględności, wydawał się najsilniejszym, najtwardszym z polskich polityków. Co go powaliło? Depresja, o której dziś tyle się mówi? Nadmiar kłopotów wszelakich – od rodzinnych, finansowych, po sądowe – i kres kariery politycznej? Możliwe. Prosty absolwent technikum zawodowego spadał z bardzo wysokiego konia, bo na zbyt wysokiego konia siadł czy też został na niego posadzony.
Warszawska siedziba Samoobrony w czasie, gdy Lepper był wicepremierem, wyglądała zaiste niezwykle. Byłam tam raz i Lepper z dumą pokazywał mi gabinet-ogród – całą ścianę, a na dobrą sprawę pół pokoju, zajmowała pieczołowicie pielęgnowana zieleń. Między mnóstwem roślinności jakieś strumyki, miniwodospady, specyficzny mikroklimat. Dalej gabinet, w którym przyjmowano gości. Wszystkie meble z jelenich rogów i skór, takie same dekoracje na ścianach, coś takiego czasem zobaczyć można było w magnackich siedzibach, w salonikach myśliwskich, ale na mniejszą skalę.
Dla Leppera był to szczyt światowego szyku, dla wielu gości zapewne szok i bezguście, ale wszystko było tam wyjątkowe. O zieleń dbały pracownice biura, meble wykonał polski rzemieślnik, podobno specjalnie dla szefa Samoobrony. To biuro było przedmiotem jego dumy, świadectwem, jak daleko zaszedł. Rzeczywiście, zaszedł daleko, zdecydowanie zbyt daleko.