Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

R.E.M. nie całkiem odejdzie

Koniec legendarnego zespołu

R.E.M. byli rzadkim przykładem rockowego zespołu, który nie dał się ponieść sławie, panował nad swoją karierą i wiedział, kiedy zejść ze sceny.

Kilka hitów, z których grupę R.E.M. znają wszyscy – „Losing My Religion”, „Shiny Happy People”, „Everybody Hurts” czy „Man on the Moon” – to nie jest klucz do zrozumienia kariery tego zespołu. Oczywiście, mieć takie piosenki na koncie chciałby każdy, ale tutaj to raczej efekt uboczny długoletniej pracy czwórki kreatywnych muzyków, którzy z olbrzymią konsekwencją udowadniali, że zależy im na muzyce, a nie na sławie. Efektem tej konsekwencji, która w żadnym stopniu nie powinna zdziwić fanów grupy, jest również wczorajsze oświadczenie członków zespołu o tym, że kończą działalność. Ich dotychczasowe decyzje bywały świadome i przemyślane, więc również tę należy traktować jako poważną i ostateczną.

„Zawsze byliśmy zespołem w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa” – tak decyzję o zakończeniu działalności tłumaczy Michael Stipe, lider i wokalista grupy. Rzeczywiście, stabilności składu można by im pozazdrościć. Od początku grali jako kwartet, z Billem Berrym na perkusji, Peterem Buckiem na gitarze i Mikem Millsem na basie. Kiedy Berry, po problemach ze zdrowiem, zdecydował się wycofać i skoncentrować na prywatnym życiu, reszta uszanowała jego decyzję, nie przyjmując na stałe nowego perkusisty do składu. Dopiero płyty z ostatnich dziesięciu lat mogą wskazywać na jakieś kompromisy między własną wizją, a poszukiwaniem nowej publiczności. Co – jak komentuje wielu krytyków – mogło być następstwem zburzenia tej zespołowej równowagi i odejścia Berry’ego.   

Przeboje są w ich wypadku mylące również dlatego, że żegnamy w pierwszej kolejności ikonę amerykańskiej sceny alternatywnej.

Reklama