Z ulgą przyjmuję koniec tej dziwnej kampanii. Krótka, ledwie 40-dniowa, dokonała niespodziewanych przemieszczeń na „zabetonowanej”, jak się mówiło, politycznej scenie, gdzie przez ponad trzy lata proporcje sił wyglądały na ustalone.
Telewizyjny show
Nie ulega wątpliwości, że Platforma Obywatelska tę kampanię przegrała. Podobnie jak przegrała ubiegłoroczną kampanię prezydencką. Jeśli rozpoczyna się wyścig z dużą przewagą, która w trakcie bezpośredniej rywalizacji topnieje do zera, to znaczy, że sama kampania była porażką. Nie oznacza to, bynajmniej, przegranej w wyborach. Platformie pozostaje nadzieja, że wyborcy 9 października zapomną o wrażeniach z ostatnich tygodni i wybiorą nie zwycięzcę kampanii wyborczej, ale ekipę, która będzie rządziła Polską przez następne cztery lata. Pewne to nie jest, bo spora część wyborców, na co dzień mało zainteresowanych polityką, traktuje kampanię jak każdy telewizyjny show, w którym na koniec głosuje się na tego, kto zrobił najlepsze wrażenie. Nie żałowałem więc specjalnie, że nie doszło do upragnionej przez wielu debaty Tusk–Kaczyński; nie byłoby przecież żadnej debaty, tylko gombrowiczowski pojedynek na miny i retoryczne chwyty, a potem rutynowa kłótnia o to, kto wygrał. Jeszcze jeden telewizyjny casting – tym razem na urząd premiera?
Na rozum, ta kampania nie powinna była wiele zmienić. Po paru wyborczych doświadczeniach wiemy, że to taki rytuał demokracji, jazda obowiązkowa, spektakl, którego głównych aktorów znamy od lat. A programy? Sami politycy traktują je z dystansem, raczej jako wyraz zbożnych intencji, które nie podlegają wymogom gospodarczego czy politycznego realizmu. Ot, takie trochę kabaretowe zagrywki, pod hasłem: jeśli mnie wybierzecie, to każdy dostanie samochód i jeszcze pół litra.