Kraj

Palikotyzm

Wizerunek Janusza Palikota

Wybór Ruchu Palikota już nie wydaje się zmarnowaniem głosu na formację, która nie ma szans wejścia do Sejmu. Wybór Ruchu Palikota już nie wydaje się zmarnowaniem głosu na formację, która nie ma szans wejścia do Sejmu. Stefan Maszewski / Reporter
Przebicie się ruchu Janusza Palikota do Sejmu byłoby największą niespodzianką tych wyborów. Tyle to mówi o samym Palikocie, co o polskiej polityce.
Palikot to mimo wszystko bardziej zjawisko kulturowe i socjologiczne niż polityczne.Piotr Męcik/East News Palikot to mimo wszystko bardziej zjawisko kulturowe i socjologiczne niż polityczne.
Widać, że Palikot swoją firmę polityczną buduje świadomie, według planu.Maciej Gocłon/East News Widać, że Palikot swoją firmę polityczną buduje świadomie, według planu.

Paradoks Palikota polega na tym, że doprowadził on do ekstremalnych wymiarów te cechy polskiej polityki, które często sam krytykuje u innych, chcąc uchodzić w oczach wyborców za nową jakość. Palikot krytykuje, na przykład, partyjne wodzostwo, choć to jego ruch, z nazwiskiem w nazwie (absolutny ewenement), jest najbardziej wyrazistym przykładem ugrupowania jednego człowieka. Jego lider twierdzi, przynajmniej tak można to było odczytać, że cała polityka jest miałka i nie zajmuje się ważnymi sprawami, ale sam wielokrotnie mówił, że największym kapitałem polityka jest rozpoznawalność; media zawsze były jego żywiołem, a happeningi i personalne pojedynki podstawą funkcjonowania. Media zresztą traktuje Palikot całkowicie instrumentalnie, dobrze wyczuwając ich dzisiejszy tabloidowy charakter, gdzie rzeczy istotne są zrównywane z najbardziej błahymi, liczą się gadżety, bon moty, ostre sądy. Chyba żaden inny polityk nie ma tak cynicznego, a jednocześnie prawdziwego oglądu współczesnych mediów, z którymi wszedł w specyficzną symbiozę: media, zwłaszcza elektroniczne, zdają sobie sprawę, że uczestniczą w ustawionym spektaklu Palikota, ale godzą się z tym, bo osiągają z kolei swój cel – oglądalność i cytowalność.

Widać, że Palikot swoją firmę polityczną buduje świadomie, według planu. Musiał zdać sobie sprawę, że mimo swych wszystkich wad Platforma i PiS nieprzypadkowo dominują na politycznej scenie. Jest zatem coś bardzo skutecznego w ich strukturze, metodach, marketingu i ideowym przekazie. Strategia dla polityka filozofa nasuwała się sama: trzeba zawzięcie krytykować dwie główne partie, aby uzasadnić sens własnego istnienia i dać poczucie alternatywy; ale zarazem stosować wszystkie metody krytykowanych ugrupowań, tyle że jeszcze bardziej skutecznie, w sposób zagęszczony.

Palikot zręcznie próbuje przedstawić siebie jako lekarstwo na istniejący polityczny establishment i POPiS-owe zakleszczenie, ale wiele wskazuje, że jest raczej tej polityki karykaturą, stężonym ekstraktem.

Program Ruchu Palikota (pod tą nazwą jest zarejestrowany komitet wyborczy) to mieszanina obyczajowej rewolty (jak na polskie warunki) – czyli związki partnerskie, liberalizacja prawa aborcyjnego i legalizacja marihuany, antyklerykalizm – z niektórymi dawnymi, niezrealizowanymi pomysłami Platformy (np. likwidacja Senatu, zmniejszenie liczby posłów czy podatek liniowy, tym razem 18-proc.). A do tego tematy odwieczne: walka z biurokracją, zwiększenie wydatków na kulturę, darmowy Internet itp.

To specyficzne połączenie haseł kulturowej lewicowości z elementami gospodarczego liberalizmu i postulatami redukcji funkcji państwa (łącznie ze zmniejszeniem wydatków na armię). Jest w tonie Palikota coś z mentalności Janusza Korwin-Mikkego, z tą różnicą, że Korwinowe konserwatywne kurioza, w połączeniu z wątkami libertariańskimi, znajdują się jednak – biorąc pod uwagę dzisiejszy ideowy klimat w Europie – dalej od głównego nurtu niż liberalne i lewicowe ekstrawagancje. Dlatego zasięg oddziaływania Ruchu Palikota jest większy. Palikot jest przez część publiczności włączany do politycznego mainstreamu, a Korwin nie. Dlatego Palikot może skuteczniej podgryzać PO i SLD, niżby to robił Korwin-Mikke wobec PiS, nawet gdyby dostał ogólnopolską wyborczą szansę. Problem w tym, że alternatywa, jaką proponuje Palikot, niosąca ze sobą kilka postulatów oczywistych już w Europie Zachodniej, ma właśnie stygmat ekscentryczności lidera. Dlatego te hasła wiszą w politycznej próżni, są na razie tylko dekoracją dla byłego posła Platformy.

Palikot to mimo wszystko bardziej zjawisko kulturowe i socjologiczne niż polityczne. Zagłębiając się trochę w psychologię wyborczą, można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że wyborcy Palikota w dużej mierze nie myślą, że mógłby on objąć władzę i prowadzić całą skomplikowaną politykę państwa, ale że ktoś taki jak on powinien się znaleźć w Sejmie po to, aby grać na nosie wielkim i głosić z mównicy to, czego inni – skrępowani poprawnością i wymogami politycznej powagi – boją się powiedzieć. Lech Wałęsa sformułował to w słowach: „Palikot jest potrzebny”. Palikot od razu jest sformatowany raczej na siłę odśrodkową, rozsadzającą struktury, a nie element władzy. Teraz on sam chce jednak władzy.

Noszenie na muldzie

Gdy w 2010 r. Palikot, jeszcze wówczas w PO, wydał książkę pod tytułem „Ja Palikot”, zdawało się, że zostawia tylko po sobie ślad egotyzmu, zaspokaja swoją ambicję, by po raz kolejny skupić na sobie uwagę. W tej książce, odpowiadając na pytania Cezarego Michalskiego, występował co prawda jeszcze w roli obrońcy polityki Tuska i przeciwko PiS, niemniej sypał charakterystykami osób, opowieściami i anegdotami, które dla PO były co najmniej przykre, a na pewno niewygodne. Zresztą tłumaczył się: „Nigdy nie panuję nad sobą w stu procentach. To trochę jak ostra jazda na nartach. Żeby było fajnie, żeby naprawdę kręciło, trzeba się rozpędzić do takiej prędkości, że czasami cię na jakiejś muldzie parę metrów poniesie, a i z upadkiem, i połamaniem kości trzeba się liczyć”. To istotna opinia. Palikot, jak można sądzić, sam uważa się za intelektualistę, a zarazem gombrowiczowskiego prześmiewcę (Gombrowicz jest jego idolem), mądrego błazna, który pokazuje mizerię polityki. Jednak, jak sam mówi, nie zawsze to kontroluje. W efekcie, czego już nie musi widzieć, często wypada z roli współczesnego Stańczyka, przechodzi w sfery bliskie pajacowaniu, zgrywie. Trudno się oprzeć wrażeniu, że gdyby jakimś cudem został ministrem, w duchu śmiałby się w kułak, jak wszystkich nabrał, jak jest cwańszy od ciemnej politycznej masy. Bo Palikot chce być i aktorem, i recenzentem, wykonawcą, i analitykiem jednocześnie. Być w środku i na zewnątrz.

We wspomnianej politycznej autobiografii („Ja Palikot”) autor dał bardzo wiele, rozsypanych w wielu miejscach, świadectw swojej erudycji, ale przede wszystkim pewnej filozofii politycznej. Sam przyznawał, że gdy zaczynał swoją politykę, był jeszcze bardzo naiwny, ale ten stan minął. Swojego rozmówcę zapewnia, że „naprawdę nie jest medialnym błaznem”, że stara się i uczy się, że podziwia postpolityczność Tuska i jego umiejętność zamiany realiów życia na cele i idee, że studiuje prawidłowości rządzące władzą i polityką w ogóle.

Wkrótce po tej książce Palikot wyszedł/został wypchnięty z Platformy i z hukiem medialnego celebryty założył Ruch Poparcia Janusza Palikota. Nie dawano mu wielu szans. Przez wiele miesięcy, mimo coraz bardziej desperackich prób zwrócenia na siebie uwagi, Palikot dryfował na margines. Sondaże ledwo wykrywały istnienie Ruchu! Wyraźny przypływ poparcia dla Palikota, który wyniósł go w okolice 5-proc. progu wyborczego, można wiązać z aferą Nergala i silnym uaktywnieniem się biskupów w tej sprawie, z bardzo słabą kampanią SLD oraz, co może brzmieć paradoksalnie, z odpadnięciem z ogólnopolskiej stawki wyborczej Janusza Korwin-Mikkego, którego w obrazoburstwie, radykalizmie i „jajcarstwie”, zwłaszcza dla młodych, zastąpił Palikot. Dzisiaj, tuż przed wyborami, w niektórych sondażach szybuje z 8-proc. poparciem i ma szansę liczyć się w przyszłych układankach parlamentarnych.

 

Chyba najgłośniejszym elementem kampanii stała się książka Palikota „Kulisy Platformy”, która już w podtytule zapowiada rewelacje o tajemnicach PO, rządu i parlamentu. Rzeczywiście, te relacje są czasami szokujące, przykre, dotyczą nieraz spraw osobistych, prywatnych i intymnych (choć sam Palikot podkreśla, że nie ruszył spraw erotycznych i obyczajowych), ale przede wszystkim służą zdyskredytowaniu podstaw polityki prowadzonej przez Platformę, Donalda Tuska i innych jej liderów. Nikt właściwie nie wychodzi z tej opowieści obronną ręką. W porównaniu z poprzednią książką Palikota widać wyraźny regres ambicji autorskich i refleksji politycznej. Jeśli wcześniej można było dać Palikotowi papiery błazna na dworze, który zawsze ma coś ostrego do opowiedzenia, to po „Kulisach” już jednak nie. Za dużo tu kampanijnego pajacowania i naruszania elementarnej lojalności wobec dawnych przyjaciół.

Palikot w tej książce, tak jak wiele razy wcześniej, chce wyjść na człowieka, który po prostu mówi szczerze, co myśli, nic nie gra, tylko martwi się o Polskę. W programie Ruchu już na wstępie znalazły się zapewnienia, że wreszcie czas skończyć z tym, by ktoś Polakom mówił, jak mają żyć, żeby „ubrani na czarno panowie” decydowali, kto może mieć dzieci, by „dwóch panów podzieliło się wszystkimi demokratycznymi instytucjami, obsadzając je ludźmi, których jedyną kompetencją jest ślepa lojalność”. „Powstajemy od dołu, jako Ruch ludzi, którzy chcą odzyskać swój kraj, a nie jako układanka kilku wiecznie tych samych twarzy od 20 lat”.

Że to wszystko jest wykalkulowane, to oczywiste, wystarczy zresztą wczytać się w liczne opowieści Palikota o polityce, by zobaczyć, jak bardzo jest sprawny w odczytywaniu różnych zagrywek, jak pasjonuje się walkami personalnymi, jak wedle tych kryteriów ocenia innych, jak jest skłonny rozumieć wszelkie nielojalności polityczne. Jak ceni sobie cynizm w polityce i nie uważa tego za wadę: „przeciwnie, szansę na racjonalne zachowania...”.

Przykry zapach ozonu

Dziś wielu poważnych ludzi poważnie mówi, że zagłosuje na Palikota, by wreszcie coś się stało, że woli go od Napieralskiego (choćby Jerzy Urban, który niezmiennie na wszystkich zakrętach popierał SLD); wielu mówi, że uczyni tak choćby z przekory. Inni z kolei widzą w nim jedynego autentycznego obrońcę wolności obyczajowych i państwa świeckiego, polityka, który wymyślił ruch społeczny prawdziwie oddolny i apartyjny. A też polityka ideowego, bo zamożnego, więc niezabiegającego o pieniądze. Ten wizerunek Palikot podtrzymuje, zarzucając innym, że im chodzi tylko o forsę: „Najważniejsze jest dobre życie, samochód, mieszkanie, wyjazdy za granicę. Czyli potrzeby bardzo mieszczańskie. Sprawy ideowe i światopoglądowe nie mają żadnego znaczenia”. A niektórzy politycy Platformy to noszą na sobie ubrania warte 50–60 tys. zł.

Sam Ruch Palikota to twór organizacyjnie mglisty. Jego przywódca, jeśli już kogoś prezentuje z imienia i nazwiska, to ujawnia przedziwny kalejdoskop postaci, które trudno jakoś połączyć na serio ze sobą, ułożyć z nich ekipę polityczną. Dominują tam lokalni biznesmeni (jak w pierwszym zaciągu KLD na początku lat 90. czy potem w przypadku Partii Przyjaciół Piwa), jest działacz ruchu gejowskiego, także były ksiądz, transseksualista, parę osób, które się pokłóciły z SLD i Platformą, samorządowcy, paru naukowców. Mimo wszystko strach pomyśleć, co by było, gdyby musiał zgłaszać swoich kandydatów na ministrów. Może co najwyżej Roberta Leszczyńskiego, dziennikarza „Wręcz Przeciwnie”, prawicowego spadkobiercy starego propisowskiego „Wprost”, na szefa resortu kultury.

Jest więc problem, by odpowiedzieć na pytanie, jakie są rzeczywiste założenia polityki Palikota, którą chce uprawiać z pozycji lidera ugrupowania (ewentualnie) parlamentarnego. Jego droga polityczna nie była i nie jest znowu taka prosta i jednoznacznie wyrazista. Ma na swoim koncie przecież wydawanie ultraprawicowego, homofobicznego tygodnika „Ozon”, który znajdował się w swojej końcowej fazie na antypodach ideowych dzisiejszych antykościelnych apeli Ruchu. Tłumaczył się z tej inicjatywy wielokrotnie, zawsze równie nieprzekonująco. Mówi jak liberał, że państwo powinno ograniczać swoje nakazy i zakazy i swoją administrację, z drugiej jednak strony jawi się coraz bardziej, w kolejnych swoich książkach, jako człowiek, który kocha władzę i się od niej nie uchyla. W każdym razie już teraz zapowiada, że nie wejdzie do żadnego rządu, jeśli nie dostanie trzech ministerstw (MSWiA, resort pracy i dodatkowo edukacja albo zdrowie). Niewykluczone jednak, że, tak jak Kaczyńskiemu, bardziej niż na kawałku władzy zależy mu na symbolicznym rewanżu na Tusku, który go zlekceważył, faktycznie wypchnął z partii.

Ministerstwa do wzięcia

Wyobraźmy sobie, że Ruch Palikota wchodzi z przeszło 8-proc. poparciem do parlamentu i tworzy – wedle regulaminu sejmowego – klub poselski i że bez jego współudziału nie można ułożyć większości do rządzenia. Jawi się to jako eksperyment dość karkołomny, by nie rzec, humorystyczny. Wchodziłby do władzy z tymi wszystkimi, przeciwko którym występował i z czego zrobił sobie program, a nad sobą miałby Tuska, którego obsmarował swoimi opowieściami i szyderstwami. Umacniając de facto pozycję polityczną Jarosława Kaczyńskiego. Dokąd sięgają granice jego cynizmu?

Jeśliby nie miał dla swoich posłów oferty władzy, bo wynik wyborczy okazałby się jednak za mizerny i otwierałyby się możliwości pominięcia Ruchu, solidarność tej wąskiej ekipy wystawiona byłaby na ciężką próbę, a ona sama na propozycje przejścia do obozów potężniejszych, co mogłoby być ponętne. Za mało tam lepiszcza treściowego, a za dużo osobiście Palikota.

Wzrost notowań jego ugrupowania pobudza samonapędzający się mechanizm: wybór Ruchu Palikota już nie wydaje się zmarnowaniem głosu na formację, która nie ma szans wejścia do Sejmu. Z drugiej strony, nie można wykluczyć hamowania w sam dzień wyborów, kiedy wyborcy zorientują się, że na ich karcie do głosowania nie ma Palikota (ten startuje w Warszawie), a są za to zupełnie nieznani ludzie. To efekt tego samego zjawiska, które dotąd pcha Palikota w górę – jest tylko on.

Niemniej jasne jest, że wejście Palikota do sejmowej puli znacznie komplikuje sytuację Platformy z podstawowego powodu: niezależnie od późniejszych koalicyjnych kombinacji, Platforma może – przez ubytki na rzecz Palikota – po prostu przegrać wybory z PiS. I nawet jeśli PiS nie stworzy w końcu rządu (z PSL i SLD), to może powstać coś, co już dzisiaj politycy od Kaczyńskiego nazywają profilaktycznie – trzeba przyznać, bardzo zręcznie – „rządem przegranych”. Tak błazen zemściłby się na królu i mógłby się szczerze uśmiać ze stanu królestwa.

Polityka 41.2011 (2828) z dnia 04.10.2011; Polityka; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Palikotyzm"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Ranking najlepszych galerii według „Polityki”. Są spadki i wzloty. Korona zostaje w stolicy

W naszym publikowanym co dwa lata rankingu najlepszych muzeów i galerii sporo zmian. Są wzloty, ale jeszcze częściej gwałtowne pikowania.

Piotr Sarzyński
11.03.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną