Na pełnym morzu, jak u Mrożka, pokazali się dwaj dżentelmeni – Leszek Miller i Grzegorz Napieralski. Słowa „dżentelmeni” użyłem rozmyślnie, bo zobaczyliśmy tam ceremonię picia herbaty, czyli tradycyjny angielski five o’clock. W Anglii jest on wprawdzie o piątej po południu, ale Polacy pokazali, że five o’clock można urządzić 12 godzin później, czyli szarym świtem. Na tym polega właśnie „łączenie tradycji z nowoczesnością”, bo przecież innej Polski nawet wyobrazić sobie już nie potrafimy. 5847 kandydatów na parlamentarzystów wszystkich płci legalnych i dwóch nielegalnych włączyło ten slogan do kampanii wyborczych bez względu na swoją dezorientację polityczno-ideową.
W tym konkretnym przypadku herbatę piła demokratyczna lewica w sojuszu z kropelką – być może nawet kubańskiego – rumu. Miller zaczął mówić o rybach i rybołówstwie morskim. Oczywiście wiadomo było, że to tylko pretekst i że obaj politycy mają nam ważniejszą sprawę do zakomunikowania. Gdy po chwili swój wywód zaczął Napieralski, szybko zrozumieliśmy, że ryba psuje się od głowy i to była ta główna wiadomość.
Następnego dnia niedzielna „Kawa na ławę” także ryby uczyniła głównym tematem. Bo było jak na targu rybnym, gdzie ryby głosu nie mają, za to mają go przekupki, które wszystkie mówią naraz. Naraz, ale nie jak u Boya w „Ernestynce”, gdzie „każdy mówił o czym innym, jak zwykle w życiu rodzinnym”. Tu każdy mówił o tym samym, czyli o sobie, wyczarowując słowami czarno-białą grafikę. Autoportrety to były malowane piękną bielą, ale na czarnym tle grzechów, kłamstw, oszustw, niegodziwości i obłudy wszystkich innych partii.