Jarosław Gowin uważa, że Ruch Palikota to „miejska Samoobrona”. Polityczny establishment na ogół widzi w nowym klubie „drobny biznes z prowincji”. „Menażeria Januszka”. „Kto ich zna?”. „Co wiedzą o polityce?”.
Coś w tym jest. Nieznane mediom twarze patrzą na dziennikarzy z podobnym zdziwieniem i zainteresowaniem, z jakim dziennikarze im się przyglądają. Sobie nawzajem też się przyglądają. Bo też się nie znają. Spotkali się parę razy. Za mało, żeby się choćby rozpoznawali po twarzach. Dopiero się poznają.
W restauracji Lemon Gras, między amerykańską ambasadą a budynkami Sejmu, uczą się polityki i siebie. Palikot to twardy menedżer. Posłowie innych partii siedzą sobie w domach, grzeją się w ciepłych krajach, łapią oddech po trudach kampanii. A ludzie Palikota się uczą. Polityki energetycznej. Taktyki w kontaktach z mediami. Politycznej strategii. Pracy z kamerą. Pracowicie. Łapczywie. Palikot uczyć już się tego nie musi. Swoje w polityce odsłużył. Wpada do kolegów wieczorem. Na własne urodziny. W dzień ma inne zajęcia. Układa amunicję do kanonady, którą według planu rozpocznie za niespełna miesiąc. A skończy za cztery lata.
Scenariusz Palikota został napisany według recepty Alfreda Hitchcocka. Zaczął się od trzęsienia ziemi. Teraz napięcie ma rosnąć. Trzęsieniem ziemi było przeskoczenie progu wyborczego, trzecie miejsce w wyborach i pojawienie się „40 Spartan Palikota” w Sejmie. Po takim wstrząsie inni biorą oddech. On przeciwnie. O świcie biega. Potem prysznic, joga i plany. Codziennie ma być strzał.
Na razie jest to trochę bezładna strzelanina.