“Druga strona, czyli organizujące kontrmanifestację środowiska lewicowe, nie pozostają bez winy. I one w niemałym stopniu przyczyniły się do tego, że obraz obchodów Święta Niepodległości zdominowały zdjęcia z ulicznych bijatyk. Nie wydaje się aby najlepszą formą walki z faszyzmem (bo przecież to hasło miało przyświecać organizatorom, także „pokojowych”, serii blokad Marszu Niepodległości) była walka wręcz, nie tylko zresztą z narodowcami, ale i policjantami” – napisała Malwina Dziedzic dla „Polityka.pl”.
Nie odbiega to od tonu dominującego w mediach, na których głupstwa machnąłem już ręką, ale ponieważ też pracuję w „Polityce”, tym razem muszę zabrać głos. Bo nie bardzo wiem, w jaki sposób przyczyniłem się do takiego „obrazu” i zwłaszcza do „ulicznych bijatyk”.
Najpierw sprostowania. Po pierwsze nie było kontrmanifestacji środowisk lewicowych. W Warszawie nie było ani jednej lewicowej manifestacji, więc nie było też lewicowej kontrmanifestacji. Po drugie nie było „serii blokad”. Pokojowych ani niepokojowych. Był tylko wieco-piknik pod nazwą Kolorowa Niepodległa, na którym zebrało się kilka tysięcy osób, w tym ja. Miejsce na Marszałkowskiej zostało tak wybrane, żeby uniemożliwić przemarsz faszystów przez miasto, jak to miało miejsce dwa lata temu. Ponieważ Kolorowa została zarejestrowana wcześniej, niż Marsz Niepodległości, trudno jest twierdzić, że coś blokowaliśmy, chociaż istotnie coś chcieliśmy uniemożliwić. Mianowicie paradowanie faszystów, rasistów i zwykłych bandytów w tę i nazad głównymi ulicami Warszawy. Po trzecie naszą formą „walki z faszyzmem” nie była „walka wręcz”, ale radosne świętowanie przy muzyce, tańcach i grze na bębnach.