Trybunał Konstytucyjny długo się zastanawiał, ale jest wreszcie werdykt. W ciągu kilkudziesięciu dni, najdalej kilku miesięcy (teraz wszystko w rękach prezydenta) Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe trafią w końcu pod bankowy nadzór.
Kas jest kilkadziesiąt, mają blisko 2000 placówek do których, przez ponad 20 lat, trafiło niemal 2,3 miliona Polaków. Zostawili tam na lokatach około 14 mld złotych, bo SKOK-i dobrze za nie płacą. Odpowiada to mniej więcej depozytom w średniej wielkości komercyjnym banku. Tu jednak kończą się podobieństwa.
Wszystkie banki kontroluje Komisja Nadzoru Finansowego. Ustala i sprawdza ich współczynniki wypłacalności, bada wielkość przeterminowanych kredytów, wyznacza też bankom normy ostrożnościowe, a odpowiednie ustawy obligują je do wnoszenia dość wysokich składek i uczestnictwa w Bankowym Funduszu Gwarancyjnym (uruchamianym, jeśli dochodzi do bankructw). Swoje wymogi stawia też bankom NBP. Natomiast o faktycznej sytuacji finansowej poszczególnych SKOK-ów wie coś więcej tylko Kasa Krajowa, która jednocześnie pełni funkcje współwłaściciela i nadzorcy. A to na pewno nie jest dobre połączenie.
Już kilka lat temu postanowiono więc coś z tym zrobić. O konieczności objęcia kas skuteczniejszą kontrolą był przekonany nie tylko nadzór finansowy i poprzedni rząd Platformy i PSL. Podobne opinie swego czasu wyrażał też Europejski Bank Centralny, a Bank Światowy ostrzegał, że SKOK-i mają zbyt niskie kapitały własne w stosunku do zarządzanych aktywów. Przedstawiciele kas uważali oczywiście, że to zmasowany atak konkurencji (czyli banków komercyjnych) jest prawdziwym powodem uchwalenia jeszcze w 2009 roku ustawy wciągającej SKOK-i pod nadzór KNF.