Kilka tygodni temu Izba Wydawców Prasy zaproponowała mi, bym był twarzą kampanii pod hasłem „Nie kradnij”. Że kraść nie należy, nie wątpię. Chodziło o to, by ludzi zniechęcić do korzystania z serwisów bezpłatnie udostępniających treści, na których wydawcy chcą zarabiać. Na przykład moje teksty. Czyli chodziło o moje pieniądze. A także o pieniądze Zbigniewa Hołdysa, „Gazety Wyborczej”, POLITYKI, Axela Springera, Sony Corporation, Disneya, Bloomberga, Warnera, „New York Timesa”. Wszystkich właścicieli praw intelektualnych.
Dobra myśl. Jakoś trzeba naszą pracę opłacić. A z tym jest coraz gorzej. Jak ludzie nie zapłacą, to nie wytworzymy treści, których im potrzeba, skoro po nie sięgają legalnie lub nielegalnie. Poza tym: złodziejstwo to złodziejstwo.
A jednak zamiast kampanii propagandowej zaproponowałem zwołanie czegoś w rodzaju okrągłego stołu twórców, wydawców, odbiorców i polityków. Dlaczego? Po pierwsze, hasło „nie kradnij” – gdy już się go używa – powinno się odnosić do wszystkich uczestników rynku. Po drugie, coś się stało i kampania, która próbowałaby to pominąć, byłaby przeciwskuteczna.
Ronald Inglehart od kilkunastu lat przepowiadał pojawienie się społeczeństwa postmaterialistycznego żyjącego wartościami niematerialnymi. I je mamy. Manuel Castells przepowiadał powstanie społeczeństw sieciowych. I one istnieją. Udział w kulturze – i to kulturze globalnej – stał się dla dużej części młodego pokolenia formą budowania i wyrażania swojej tożsamości. Nie materialna konsumpcja, na którą pokolenia umów śmieciowych nie stać, nie naród i historia, ale kulturowa wspólnota wytwarzana w sieci jest ich prawdziwą religią (religio = więź) bez względu na to, czy chodzą do kościoła.