Dlaczego akurat ten film, a nie na przykład „Drzewo życia” Terrence Malicka? Pomijając fakt, że większościowego wyboru dokonuje grupa konserwatywnych panów w podeszłym wieku pamiętających jeszcze zapach wyściełanych aksamitem foteli i terkot projektora, „Artysta” mógł pogodzić gusta zarówno zwolenników ekstrawaganckiej sztuki jak i prostej rozrywki.
Trzeba być naprawdę bardzo odważnym człowiekiem, ba - wręcz szaleńcem, aby w epoce elektronicznych gadżetów, Internetu, kina cyfrowego w 3D wracać do anachronicznej formy sprzed stu lat i łudzić się, że tłumy nastolatków przyjdą to zobaczyć. Koników pod multipleksami rzeczywiście nie było (ani u nas, ani we Francji, ani w Stanach), niemniej Hazanavicius może czuć się prawdziwym zwycięzcą. Jean Dujardin, zwany od dziś nowym George Clooneyem, z nieznanego nikomu aktora stał się nagle wielką gwiazdą. Ma wdzięk i urok starego amanta, patrzy się na jego brawurową grę z niedowierzaniem. Trudno sobie wyobrazić aby ktokolwiek lepiej potrafił stworzyć równie przekonującą, przepełnioną energią kreację: przegranego aktora w typie Douglasa Fairbanksa albo Rudolfa Valentino, który z uporem trwa przy swoim i nie chce lub nie potrafi dostosować się do nowej estetyki kina dźwiękowego. O takich wyczynach mówi się „rola życia”.
Współcześni artyści mają podobne do niego dylematy. Pójść w stronę cyrkowego, trójwymiarowego widowiska, dać się sklonować, zmultiplikować, poddać komputerowej obróbce i grać w wirtualnym świecie awatarów czy trwać z uporem przy dotychczasowej technice gwarantującej przynajmniej to, że pozostaną w realu sobą. „Artysta”, jeśli spojrzeć na to z tej strony, jest filmem na wskroś dzisiejszym, opisującym także aktualne dylematy hollywoodzkich twórców i nie tylko ich - tyle, że w śmiesznym kostiumie, budzącym dystans, nostalgię oraz wzruszenie.