Janina Paradowska: – Jak duża jest pana kolekcja beretów?
Janusz Palikot: – Rozczaruję panią, tylko trzy sztuki.
Na wszystkie wydarzenia polityczne nie wystarczy. Na razie widziałam dwa, ale oba zwróciły uwagę. Na pogrzebie Wisławy Szymborskiej – biały, nieco rozłożysty, taki trochę w stylu cyganerii. Na manifestacji w sprawie legalizacji narkotyków czarny ze skórzanym wykończeniem. Coś w stylu Che Guevary, twardość, zdecydowanie, ale i nutka romantyzmu.
Ten czarny kupiłem kiedyś we Francji, w małym miasteczku, na lokalnym targu, gdzie byłem wraz z Ritą Gombrowicz, na której zaproszenie spędzałem czas z rodziną. To Rita powiedziała żartem – dobrze będziesz w nim wyglądał.
Miała oko. Nie pomyliła się.
Biały to produkt lubelski, dostałem go od żony, a został kupiony w starym sklepiku w okolicach Starego Miasta, pamiętającym chyba jeszcze lata 50. Tam były tylko białe berety. Jadąc z Lublina na pogrzeb Szymborskiej wziąłem go, bo wiedziałem, że w Krakowie pada śnieg.
A tu proszę – wiele mówiono, że to przemyślana akcja: Palikot w każdej sytuacji musi być widoczny.
Nie było żadnego scenariusza.
I pana problemem jest to, że prawie nikt nie uwierzy, że nie było scenariusza.
Taki to już paradoks publicznego życia. Trzeci beret jest tkany ręcznie.
Na jaką okoliczność posłuży?
Jeszcze nie wiem, ale pewnie coś wymyślę.
Nawet beret, jaki pan zakłada, staje się sprawą politycznych interpretacji?
To takie gombrowiczowskie, nie ma ucieczki od gęby, jaką się już ma.