Każde wezwanie do uporządkowania przywilejów Kościoła w jego relacjach z państwem, wszelka krytyka Kościoła, nawet wtedy, gdy dotyczy spraw kryminalnych, to w oficjalnej interpretacji kościelnej oraz w sformułowaniach politycznych akolitów „atak na Kościół” albo „wojna z Kościołem”. Cóż, łatwiej podnieść larum, niż wejść w rzeczową dyskusję, nie mówiąc już o przyznaniu się do win i błędów. Zwłaszcza gdy brak intelektualnej uczciwości i zadufanie w sobie podpowiadają, aby miast odpowiadać na zarzuty, poprzestać na mglistych insynuacjach, podtrzymujących stare mity kościelnej propagandy politycznej o liberałach, masonach, komunistach i wiadomo kim. Tym bardziej że udało się zachować w polskim skansenie politycznym elementy średniowiecznego ustroju, w którym państwo i Kościół dzieliły się władzą i daninami publicznymi jako partnerzy „współsuwerennie” rządzący krajem.
To prawda, polskość ściśle splata się z katolicyzmem. Samo powstanie naszego państwa uwarunkowane było zhołdowaniem go Rzymowi i przymusową, często krwawą chrystianizacją zamieszkujących ten obszar plemion. Owszem, bez Kościoła nie byłoby Polski. W burzliwych dziejach Polski i Kościoła wielu było księży i biskupów, których działalność konsolidowała podzielone państwo i mobilizowała naród do walki z wrogami. Nie brakowało jednak i zdrajców, a w przypadku konfliktów z Niemcami Rzym z reguły skłaniał się bardziej ku interesom tych ostatnich. Twierdzenie, że Kościół poniósł w dziejach Polski zasługi uprawniające go do wszelakich przywilejów w relacjach z państwem polskim, jest fałszywe. A przywileje te są ogromne i wyrażają się nie tylko w najróżniejszych dotacjach, nadaniach ziemi i zwolnieniach podatkowych, ale przede wszystkim w tzw. autonomii Kościoła, oznaczającej de facto jego eksterytorialność.