On sam dostrzegał logikę swojej sytuacji. I ta świadomość już za życia nadała jego prezydenturze dramatyczny rys. Bo Lech Kaczyński nie był Dyzmą, nie był karierowiczem beztrosko napawającym się własną pozycją. On naprawdę chciał Polsce dużo dać. Jednak niczego jej dać nie potrafił.
Dwa lata po śmierci, gdy opadły dawne emocje, jego portret nabiera wyraźniejszych rysów. W wymiarze ludzkim był bez wątpienia ciepłym, miłym człowiekiem, o niemałej wiedzy i sporej kulturze osobistej. Zapewne był dobrym materiałem do licznych inteligenckich profesji. Na polityka się jednak nie nadawał. Miał zbyt cienką skórę. Łatwo się irytował i łatwo załamywał. Natura poskąpiła mu także witalnych mocy, takich jak siła czy drapieżność. Jego współpracownicy twierdzą, że uosabiał to, co w Jarosławie najlepsze, ale bez jego wad. Było jednak inaczej. Oferował dość powszechny zestaw inteligencko-mieszczańskich zalet. Natomiast to wszystko, co było w nim wyjątkowe, co pozwoliło mu zdobyć prezydenturę, pochodziło od brata. Gdyby nie Jarosław, gdyby nie to, że Lech mógł odbijać jego poglądy i jego energię, prezesura NIK stanowiłaby kres jego politycznej kariery.
Jego związek z polityką był długi. Był prawą ręką Wałęsy w Solidarności, był szefem NIK, ministrem sprawiedliwości, prezydentem Warszawy. Jednak długie lata politycznej praktyki nie zbudowały wytrawnego polityka, co najwyżej solidnego urzędnika. Mimo to Jarosławowi, który poza epizodem w Kancelarii Prezydenta nie miał z państwem żadnego kontaktu, bardzo imponowało instytucjonalne doświadczenie brata. Więc zbudował wokół niego legendę. Kluczem do kariery Lecha stało się to, że cała prawica tę legendę zaakceptowała. Bo takiej legendy potrzebowała.
Język politycznej baśni
Warto uchwycić klimat tamtej epoki.