Jarosław Gowin na stanowisku ministra sprawiedliwości to była najbardziej zaskakująca i krytykowana decyzja premiera przy tworzeniu obecnego gabinetu. Nie tylko dlatego, że Gowin nie jest prawnikiem. Od czasu rozdzielenia funkcji ministra i prokuratora generalnego wykształcenie prawnicze nie jest formalnym wymogiem. Nie chodzi nawet o to, że nie znał środowiska wymiaru sprawiedliwości, bo taka znajomość może być obciążeniem, gdyby przyszło przeprowadzać jakieś zasadnicze reformy. Kontrowersyjność Gowina wynikała z demonstracyjnie manifestowanego konserwatyzmu, który przywdział niczym zbroję. Co więcej, zawsze próbował i próbuje nadal czynić z niej atut, jak choćby ostatnio, kiedy to nie spodobała mu się konwencja Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet, zagrażająca podobno tradycyjnemu modelowi rodziny. Takie stanowisko nie zaskakuje. Przeciwnie, znakomicie wpisuje się w ten portret „konserwatywnego mastodonta”. Sam zresztą, nie bez kokieterii, tak się określa. Teraz doszły sprawy zapłodnienia in vitro i kwestia klauzuli sumienia aptekarzy przy sprzedaży niektórych środków antykoncepcyjnych. To już rozgrywają w Sejmie posłowie frakcji Gowina, ale mają w nim mocnego patrona.
Według powszechnej wersji Tusk wziął Gowina do rządu niekoniecznie dla jego „pozytywnej szajby” (jak to ujął premier), która pozwoli na przeprowadzenie trudnego zabiegu otwarcia zawodów czy zreformowanie sądownictwa, ale dlatego, aby wyjąć go z grona ludzi Grzegorza Schetyny i wziąć pod własne skrzydła. Ale Gowin się usamodzielnił i z coraz większym impetem wkracza z sferę partyjnej polityki.
Gawędziarz
Jako minister wystartował zupełnie dobrze.