Anna z nowotworem piersi przyjmuje czerwoną chemię. Nienawidzi jej. Kiedy niedawno usłyszała w telewizji, że zabrakło cytostatyków, poczuła ulgę. Nie dostanie i będzie usprawiedliwiona. Któryś z pacjentów w telewizji powiedział: Męczę się już trzy lata. I marzę tylko o śmierci. Wtedy naszła ją fala strachu. Że potwora zabraknie. Może nie na długo, ale kilka dni może zaważyć o życiu.
Z badań przeprowadzonych w 1980 r. przez lekarzy Bożenę Solarz i Antoniego Ścierskiego wynikało, że 70 proc. ich pacjentów nie ma zdania o skuteczności leczenia chemioterapią – może pomoże, może nie. Większość pacjentów zabiegała o skrócenie liczby tak zwanych cykli leczenia i wydłużenie przerw między cyklami, traktując chemioterapię przede wszystkim jako sposób na pozostawanie pod stałą kontrolą lekarską. Bardziej wierzyli w torfy, huby, zioła i uzdrowicieli.
Ale od tych czasów nastawienie do chemii się zmieniło. Pacjenci boją się przerwania lub końca terapii. Jak Anna. – Po niej nie ma obrony – mówi Mariola Kosowicz, terapeutka, psychoonkolog. Zostaje się sam na sam z chorobą, bez sprzymierzeńca w kroplówce lub tabletkach.
Anna zawsze była zdrowa. – Teraz się od ludzi wymaga: bądź silny, młody, zdrowy, a przynajmniej udawaj, że taki jesteś – mówi Mariola Kosowicz. Tymczasem w chorobie wychodzi prawda o własnym organizmie. Także o bliskich i znajomych. Przyszedł czas na egzamin: pokaż, co masz i co mają inni. – Ludzie się przyzwyczaili, że cokolwiek pojawia się przykrego, szuka się znieczulenia – mówi terapeutka. A na tę chorobę nie ma paracetamolu pozbawiającego bólu jak ręką uciął; jest chemia.
Logika wlewu
Samo słowo „chemia” brzmi odstręczająco, chroń dziecko przed chemią – przestrzega się rodziców, a tu trzeba chemię wlewać w siebie.