W sprawie Ukrainy doszło między Polską i Niemcami do ciekawego zderzenia. Dwaj prezydenci wywodzący się z dawnej opozycji zajęli przeciwstawne stanowiska. Bronisław Komorowski uważał, że mimo jaskrawego naruszania norm demokratycznych przez Wiktora Janukowycza należy podtrzymywać z nim dialog. Natomiast Joachim Gauck ostro odmówił udziału w jałtańskim spotkaniu prezydentów z Europy Środkowo-Wschodniej i wygrał. Janukowycz Jałtę odwołał.
Po raz kolejny okazało się, że w sytuacji gorączkowej telefony między Warszawą i Berlinem nie działają najlepiej. Wprawdzie objazd stolic europejskich Gauck zaczął od Warszawy, mówiąc, że nasze sąsiedztwo leży mu szczególnie na sercu. Ale gdy przyszło co do czego w sprawie żywotnie dotyczącej Polski – jako współorganizatora Euro 2012, dbającego o politykę dobrego sąsiedztwa z Ukrainą – prezydent Niemiec nie zasięgnął języka, co o tej sprawie myśli jego warszawski kolega. A przecież obaj panowie mogli zawczasu uzgodnić obie polityki wobec Ukrainy – moralną i realną.
Powtórka z historii
Jesteśmy świadkami ciekawej polsko-niemieckiej roszady. W 1981 r. Solidarność była rzecznikiem radykalnych sankcji Zachodu wobec władz PRL. Natomiast socjaldemokratyczny rząd kanclerza Schmidta, chcąc ratować odprężenie w stosunkach RFN–NRD, zaakceptował tezę Warszawy, że stan wojenny wynikał z konieczności mniejszego zła i nie przyłączył się do sankcji. Dziś w sprawie Ukrainy w berlińskim pałacu Bellevue zareagowano „po polsku”, z rygoryzmem moralnym. Natomiast w warszawskim Pałacu Namiestnikowskim – „po niemiecku”, zgodnie z regułami klasycznej Realpolitik.
Mamy więc powtórkę z historii z odwróconymi rolami. Przy czym w obu krajach opinia jest podzielona.