3 czerwca
Przeciwnik taki, że nawet Obraniak bramkę strzelił. Wczoraj po nierównym, acz chwilami heroicznym boju „rozbiliśmy” (Sic! Na własne uszy w radiu słyszałem!) Andorę 4:0. Dwie bramki z rzutów karnych. Nic to nie znaczy. Cienia wątpliwości. Zwłaszcza w obliczu euforii, jaka po tym bezprzykładnym tryumfie zapanowała. Jak by potraktować tę euforię poważnie, wychodzi, że w zasadzie już wygraliśmy turniej. Bez straty punktu, a może i bramki. Co o tym sądzę, nie napiszę. Ze strachu.
Dla niepoznaki dałem komiczny tytuł. Nie przeszła minuta, gdy spod tej komiczności jęły przebijać i żałobnie fosforyzować stokroć trafniejsze nagłówki: „Z pamiętnika fatalisty”, „Zapiski czarnowidza”, „Wyznania frustrata”. „Kraczę, bo muszę”. Tak jest. Jako urodzony pesymista winienem obecnie milczeć. Dzieją się rzeczy, które mnie nie tylko kneblują, ale wręcz wykluczają w sensie ścisłym.
Owszem brak biletów na mecze, brak choćby jednego nędznego biletu na najnędzniejszy mecz wyklucza mnie w sensie elementarnym, ale w końcu sam tego chciałem. Zamiast teraz budzić się z pustą ręką w pustej kieszeni, było – wtedy kiedy trzeba – w kolejce stanąć i bilet albo i więcej biletów kupić. Nie miałem głowy? Nawet jakbym stanął i kupił, nawet jakbym taki bilet, nie wiadomo jakim innym cudem, zdobył, nawet jakbym go miał – nie wiadomo, czybym zeń skorzystał, albowiem z nerwów zdrowie mogłoby mi się znarowić. Trudno. Kto nie ma zdrowia – nie chodzi na mecze. Kapitalizm jest bezwzględny.
Ja również. Sam nie idę, ale tych, co idą, darzę głęboką niechęcią.