Przygotowaliśmy się (prawie) na wszystko. Że Niemcy i Czesi będą po polskich ulicach grasowali z puszkami piwa w rękach. Włosi i Hiszpanie będą śpiewali do białego rana. Anglicy – wiadomo – całą dobę będą się zataczali. Rosjanie będą paradowali w stanie upojenia, a może nawet w koszulkach z sierpem i młotem albo w budionnówkach z czerwoną jak krew robotniczą gwiazdą i może z tego wyniknąć duża awantura. Francuzi oczywiście nie będą przechodzili na pasach. Polacy też nie będą za kołnierz wylewali. I nie odmówią sobie śpiewu po godz. 22.00.
Trzeba się liczyć z tym, że zmordowani wszelkimi wyobrażalnymi formami kibicowania przybysze oraz tubylcy przysną gdzieś na trawniku czy skraju chodnika albo rozłożą śpiwór na parkowej ławeczce. Kiedy kilkudziesięciotysięczny tłum przewali się ze stadionu do centrum Gdańska, Poznania, Wrocławia, Warszawy, służby miejskie będą musiały zbierać śmieci ciężarówkami, naprawiać uszkodzone wiaty, znaki i kosze.
Z punktu widzenia miłośników porządku czeka nas pandemonium. Chcieliśmy, to mamy: tłok, hałas, brud. Czyli całe to dziwne szczęście towarzyszące każdej wielkiej masowej imprezie, bez którego nie byłaby ona tym, czym byśmy chcieli, by była. Piłka się oczywiście liczy. Mobilizacja modernizacyjna i promocja Polski jest ważna. Ale dla ogółu to głównie preteksty. W istocie nie chodzi o to, o co formalnie chodzi. Chodzi o karnawał, czyli o zawieszenie codziennego porządku. Jak miesięczny sylwester czy coś w tym rodzaju. Dzieci brudne to dzieci szczęśliwe. Pod warunkiem, że na co dzień się myją. Kibice – zwłaszcza na takich imprezach – to dzieci.