Cztery lata po wspólnej organizacji Euro 2012, które miało nam dać cywilizacyjnego kopa i zbliżyć nas do siebie, nie ma już ani tamtej Polski, ani tamtej Ukrainy. Nie ma Tuska, Janukowycza, nie ma nawet Platiniego.
Minął rok od Euro 2012. Zapowiadany skok cywilizacyjny okazał się częściowy. Mamy już stadiony. Ale nie mamy jeszcze publiczności. Dlatego areny pochłaniają kolejne miliony i końca nie widać.
Ukraina po Euro odziedziczyła puste lotniska, niewykorzystane stadiony i sporo pytań, czy warto było za to wszystko płacić.
Mieliśmy wyjść z grupy, ale się nie udało. I to jest największa słabość dokumentu poświęconego przygotowaniom polskiej reprezentacji w piłce nożnej do Euro 2012.
Dajcie mi już spokój z tym kibicowaniem, głowa mnie boli, chcę pod lipę, gdzie szpacy i słowicy. Wczoraj był finał i znowu wygrali lepsi, a ja mam tę parszywą skłonność do kibicowania słabszym, zapewne to efekt setek godzin wychowawczych spędzonych na oglądaniu reprezentacji Polski.
Biznes żegna Euro 2012 w lepszych nastrojach niż polscy kibice: liczyliśmy na więcej, ale w sumie nie było źle. Najważniejsze, że Polska sprawdziła się jako organizator wielkiej sportowej imprezy.
Czy mam jakieś emocje związane z rozgrywającymi się właśnie mistrzostwami? Owszem, mam ich sporo, głównie negatywne.
Wasilewski, Polański, Obraniak, Grosicki, warzywniak i tak dalej... Zapewne po raz ostatni w logicznym ciągu szepczę pod nosem tę złowróżbną modłę, klepię ten pacierz mroczny, przywołuję upadłych bohaterów, wyciągam ich z grobu naszych nadziei.
Jest w futbolu sprawiedliwość. Gra, którą pokazali Anglicy, powinna być karalna.
Nie wystarczy mieć coś w majtkach – że sparafrazuję wielką myśl Kapitana – trzeba też mieć coś w głowie, by wygrać mecz.