W to, że UEFA to właśnie Polsce i Ukrainie powierzy organizację futbolowych mistrzostw Europy, mało kto wierzył, więc gdy Michel Platini, uśmiechając się nieśmiało i kokieteryjnie, rozdarł kopertę z werdyktem i wyciągnął z niej kartkę z napisem „POLAND&UKRAINE”, w obu krajach pozawieszały się serwery. Radość eksplodowała momentalnie, ale już po chwili do rozlanego od Odry po Donbas miodu zaczęto lać wiadra dziegciu. Po pierwsze, mówiono, w naszych zacofanych krajach to na pewno się nie uda, za wysokie progi. Tak się impreza skończy, że będzie obciach na cały kontynent. A po drugie – dodawano – co to za radość, jeśli turniej najpewniej dostaliśmy za łapówkę od donbaskich macherów.
Przez cały okres przygotowań huczały plotki i groźby, że Euro może zostać przeniesione gdzie indziej: do Włoch, na Węgry, do Niemiec. Ale udało się, mimo wszystko. Reprezentacje miały na czym grać i trenować, kibice mieli na czym kibicować, gdzie pić, jeść, gdzie spać i czym się przemieszczać. Przyjechali i wyjechali. Coś zostało? Coś się zmieniło?