Pozostali rodacy jednak kibicowali, i wierzyli, że tym razem będzie inaczej niż na ostatnich wielkich imprezach piłkarskich, kiedy to zwykle biało-czerwoni grali trzy mecze: na otwarcie, o wszystko i o honor. Tym razem nikt o honorze nie mówił, nawet nastroje patriotyczne nie były podgrzewane w takim stopniu, jak przed meczem z Rosjanami. Może po prostu zabrakło symboli i skojarzeń? Głupio byłoby przecież wspominać o Zaolziu, czy o „wizycie przyjaźni” naszych wojsk w 1968 r., które to wydarzenie bardziej nadaje się na komedię (która zresztą powstała). Więc tym razem miał być po prostu mecz piłkarski o awans do ćwierćfinałów, a nie gra resentymentów. Jednego tylko nie mogliśmy przewidzieć – że mianowicie Czesi zagrają lepiej od nas. Sytuacja, po której Jiracek strzelił bramkę, była głęboko zasmucająca. Oto Czech kładzie z łatwością dwóch naszych obrońców i strzela tak precyzyjnie, że nasz bramkarz może tylko wyciągnąć piłkę z siatki. Zgroza. Nie chcę więcej oglądać tego ujęcia, ale zapewne będzie teraz pokazywane dziesiątki razy, żebyśmy się nasycili klęską.
Bo to klęska, bez dwóch zdań. Nie rozumiem biednych sprawozdawców i komentatorów, którzy tuż po zakończonej batalii próbowali nam desperacko wmówić, że nasi dali z siebie wszystko, powinniśmy im podziękować za dostarczone emocje, a w ogóle to na wynik mógł mieć wpływ ciężki mecz z Rosją. Przepraszam, a Czesi z Rosją nie grali? Lubimy się usprawiedliwiać, jak po meczu z Grecją, w czasie którego naszym ponoć było duszno. Duszno się robi, kiedy słucha się takich usprawiedliwień.
Piłka nożna to, z wyjątkami oczywiście, sprawiedliwa gra. Wygrywa ta drużyna, która strzela więcej bramek.